Kolokwia: 3
Drugie terminy: 0
Wejściówki: 2
Oblane wejściówki: 0
Grudzień liczył sobie raptem trzy tygodnie... Nawet niecałe, zważywszy na fakt, że siedzę już w domu i piję gorące kakao babci. Zleciało błyskawicznie. Była okazja, żeby się zresetować, spotkać ze znajomymi, pójść na łyżwy, urządzić wigilię... Po prostu wspaniale. Tylko niektórzy już zaczynają nieśmiało przebąkiwać, że już niedługo, szybciej niż byśmy chcieli, przyjdzie nam się zmierzyć z demonem zwanym sesją. A i mi - rozpaczliwie próbującej odgonić od siebie czarne myśli - pojawia się w głowie pytanie, jak to możliwe, by zdać anatomię i biochemię?
Biochemia w sumie aż tak mnie nie przeraża. Materiału sporo, ale formę egzaminu znamy, wiemy czego się spodziewać i tak dalej. A anatomia dla mojego roku jest zupełnie nowa. Nie będzie to już odpowiedź u profesora B. (z oczywistych względów), ale egzamin pisemny. Straszą nas nim już od czerwca. Czy faktycznie jest się czego bać? Na razie podchodzimy do tego z rezerwą, ale sam fakt, że jako pierwsi będziemy przez to przechodzić nie jest najmilszy. Okaże się już niedługo, jak to naprawdę będzie. Niestety...
Stało się niesamowite - kolokwium z fizjologii zaliczone w pierwszym terminie! Niby z krwi też się tak udało, ale gdzie tam krew przy nerwowo-mięśniowym, tych wszystkich drogach, receptorach i przekaźnikach. Jeśli chodzi o straty punktowe, to udało się nadrobić tylko pół punktu, ale zawsze to coś, prawda?
Zapowiadana na grudzień egzenteracja krowy okazała się jednym wielkim niewypałem. Stawiliśmy się wszyscy w wiadomym miejscu, stłoczyliśmy dookoła dołu sekcyjnego, przez kilkanaście minut obserwowaliśmy krowie zwłoki... Po czym po pierwszym cięciu okazało się, że z sekcji nic nie będzie, bo krowa się nie rozmroziła. Pan Rysio, wezwany na dywanik, orzekł, że przecież wisiała całe sześć dni (wszyscy zastrzygli uszami, ciekawi, gdzie to można zobaczyć taką wiszącą krowę), a jak studenci teraz dobrze pochuchają to raz dwa się rozmrozi. Niestety, nie zadziałało . Musieliśmy wyjść z ćwiczeń po raptem piętnastu minutach. Szkoda tej krowy. Ciekawa jestem, czy ją zszyją, wpakują z powrotem do lodówki i będzie na egzenterację w przyszłym roku czy może już pójdzie na straty.
Jako że za tydzień Święta, udało mi się znaleźć adekwatną piosenkę, świąteczną i weterynaryjną zarazem. Pozdrawiam Wrocław! Macie śliczną salę od histologii :)
Życzę Wam wszystkim wesołych Świąt, spędzonych dokładnie tak, jak macie na to ochotę. Niech Nowy Rok przyniesie nam wszystkim łatwe egzaminy i stypendium naukowe. A jeśli matura dopiero przed Wami, życzę dostania się na najwspanialszy kierunek świata zwany też weterynarią :)
piątek, 19 grudnia 2014
piątek, 12 grudnia 2014
Fizjologiczna niepewność
Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę
Pełna zdziwienia, sama nie spostrzegłam
Jak późna już pora, jak z punktami zaległam
I zapisałam na końcu pytanie
Czy w poniedziałek będzie świętowanie?
Nie traktujcie tego wybryku literackiego na serio... Wiem, że łatwiej nigdy nie będzie, ale czasami lubię sobie ponarzekać, tak po prostu, po ludzku. A gdy można to połączyć z pisaniem, to w ogóle czysta przyjemność.
Lecz tracę zmysły, kiedy cię zobaczę
Fizjo, im dłużej ciebie nie oglądam
Szczęśliwsza jestem, jeszcze więcej żądam
I płacząc sobie zadaję pytanie
Czy dostać tróję będzie mi dziś dane?
Fizjo, im dłużej ciebie nie oglądam
Szczęśliwsza jestem, jeszcze więcej żądam
I płacząc sobie zadaję pytanie
Czy dostać tróję będzie mi dziś dane?
Gdy z oczu znikniesz, powinnam na długo
Pamiętać by lepiej zdać wejściówkę drugą
Jednakże mimo mych najszczerszych chęci
Wszystko ucieka szybko z mej pamięci
I płacząc sobie zadaję pytanie
Będzie dziś trója? Czy zero dostanę?
Jednakże mimo mych najszczerszych chęci
Wszystko ucieka szybko z mej pamięci
I płacząc sobie zadaję pytanie
Będzie dziś trója? Czy zero dostanę?
Cierpiałam nieraz, nie myślałam wcale
Żeby na blogu swym wylewać żale
Lecz im więcej czasu z tobą, fizjo, siedzę
Tym gorzej coraz twą przyswajam wiedzę
I ciężkie sobie zadaję pytanie
Czy dostać tróję będzie mi dziś dane?
Lecz im więcej czasu z tobą, fizjo, siedzę
Tym gorzej coraz twą przyswajam wiedzę
I ciężkie sobie zadaję pytanie
Czy dostać tróję będzie mi dziś dane?
Dla dobrej oceny wiele bym zrobiła
Odważnym krokiem do piekieł wstąpiła
Lecz piekło mam tu teraz na ziemi
Nic mej sytuacji ciężkiej nie zmieni
I płacząc sobie zadaję pytanie
Kiedy się w końcu z tobą ja rozstanę?
Lecz piekło mam tu teraz na ziemi
Nic mej sytuacji ciężkiej nie zmieni
I płacząc sobie zadaję pytanie
Kiedy się w końcu z tobą ja rozstanę?
Kiedy mój mózg już wiedzę twą pochłonie
Luba mię jakaś spokojność owionie
Wejdę na kolokwium odważnie i śmiało
Napiszę wszystko, pytań będzie mało
I padnie z ust doktora pytanie
Czy pani to pani? Kto zrobił podmianę?
Wejdę na kolokwium odważnie i śmiało
Napiszę wszystko, pytań będzie mało
I padnie z ust doktora pytanie
Czy pani to pani? Kto zrobił podmianę?
Kiedym dla ciebie piosnkę tą pisała
Miałam się uczyć, wiedza ma jest małaPełna zdziwienia, sama nie spostrzegłam
Jak późna już pora, jak z punktami zaległam
I zapisałam na końcu pytanie
Czy w poniedziałek będzie świętowanie?
Nie traktujcie tego wybryku literackiego na serio... Wiem, że łatwiej nigdy nie będzie, ale czasami lubię sobie ponarzekać, tak po prostu, po ludzku. A gdy można to połączyć z pisaniem, to w ogóle czysta przyjemność.
czwartek, 27 listopada 2014
Podsumowanie listopada
Kolokwia: 5
Drugie terminy: 2
Trzecie terminy: 0 (no znowu tak cudownie!)
Wejściówki: 1
Oblane wejściówki: 1
Jaszczurka i fizjologia chyba nigdy się nie polubią. Z tego powodu jakoś w ogóle nie czułam żalu, wykorzystując przywilej jednej nieobecności na tym porywającym przedmiocie. W związku z tym przez cały listopad miałam przyjemność pisać tylko jedną wejściówkę. Oczywiście nie skończyło się to zwycięstwem. Ale hej, jeśli przegrywać, to tylko w wielkim stylu! Jeden punkt na dziesięć, juhu!
Żarty żartami, ale nagle jestem w plecy o 3,5 punktu, więc wychodzi na to, że cztery wejściówki muszę napisać na czwórki. Ups... Liczę, że punkty za obecność na wykładach mnie uratują. Tylko nagle zaczęły się bardzo niepokojące plotki, jakoby w tym roku miało nie być listy na żadnym z wykładów. Liczę, że to jedna z bajek opowiadanych w celu przestraszenia jak największej ilości osób.
Poza tym doszłam do wniosku, że chyba nigdy nie uda mi się zaliczyć kolokwium z biochemii w pierwszym terminie. To już taka niepisana tradycja, że drugi termin być musi i już. Dla porządku i dla samego poczucia, że jest jakaś stała rzecz w całym wszechświecie.
Atrakcją listopada było oddanie projektu świniarni. Oj, przepraszam, chlewni. A w ogóle to chyba cyklu produkcji tuczników w obiegu zamkniętym (?). Ale świniarnia brzmi sto razy lepiej, prawda? W każdym razie, nauczeni błędami kolegów z obecnego trzeciego roku, nie zostawiliśmy roboty na wieczór przed terminem oddania. I całkiem słusznie. Jaszczurkę mało nie trafił szlag, gdy liczyła zapotrzebowanie na paszę dla loszek remontowych. Jeśli ktoś widzi sens, dla którego musieliśmy się tak bawić, niech mnie oświeci, bo naprawdę nie potrafię go znaleźć.
Projekty już oddane i mam nadzieję, że już więcej o nich nie usłyszymy i na dobre pożegnamy się z panią od świń.
Inną ciekawostką było zaginięcie czaszki konia z prosektorium. Rok temu zniknęła czaszka krowy. Chyba te czaszki mają dosyć już dusznej atmosfery Coll Vetu i po prostu wybrały wolność. Niektórzy nie wierzą w te kradzieże, bo jednak takiego czegoś do kieszeni się nie schowa, ale ja straciłam wiarę w ludzkość, gdy dowiedziałam się, że to obecny trzeci rok zwinął krowią czaszkę i ją sprzedał. Jak można być tak bezmyślnym? Przecież to ma służyć wszystkim. W ogóle nie potrafię zrozumieć takiego zachowania. Tak samo jak nie potrafię zrozumieć, gdy ludzie biorą dla siebie wszystko, co znajdą na auli wykładowej. Moim znajomym nie udało się odzyskać zostawionych tam piórników, zegarków, czapek... Oczywiście żaden z przedmiotów nie został oddany do szatni lub portierni... Po co, skoro "znalezione-nie kradzione"?
Piękne jest to, że po bardzo męczącym początku miesiąca, teraz możemy cieszyć się błogim spokojem, wolni od zaliczeń i innych trosk tego świata. Ten stan nie potrwa zbyt długo, więc każdy stara się wykorzystać go maksymalnie. Żeby tylko jeszcze nie trzeba było myśleć w weekend o fizjologii...
I na koniec - tradycyjnie już - piosenka. Tym razem nie weterynaryjna, a dotycząca medycyny ludzkiej... Ale oglądając dziewczynę biegnącą po korytarzu i śpiewającą "I don't know", zobaczyłam siebie przed zaliczeniem z anatomii :D
Drugie terminy: 2
Trzecie terminy: 0 (no znowu tak cudownie!)
Wejściówki: 1
Oblane wejściówki: 1
Jaszczurka i fizjologia chyba nigdy się nie polubią. Z tego powodu jakoś w ogóle nie czułam żalu, wykorzystując przywilej jednej nieobecności na tym porywającym przedmiocie. W związku z tym przez cały listopad miałam przyjemność pisać tylko jedną wejściówkę. Oczywiście nie skończyło się to zwycięstwem. Ale hej, jeśli przegrywać, to tylko w wielkim stylu! Jeden punkt na dziesięć, juhu!
Żarty żartami, ale nagle jestem w plecy o 3,5 punktu, więc wychodzi na to, że cztery wejściówki muszę napisać na czwórki. Ups... Liczę, że punkty za obecność na wykładach mnie uratują. Tylko nagle zaczęły się bardzo niepokojące plotki, jakoby w tym roku miało nie być listy na żadnym z wykładów. Liczę, że to jedna z bajek opowiadanych w celu przestraszenia jak największej ilości osób.
Poza tym doszłam do wniosku, że chyba nigdy nie uda mi się zaliczyć kolokwium z biochemii w pierwszym terminie. To już taka niepisana tradycja, że drugi termin być musi i już. Dla porządku i dla samego poczucia, że jest jakaś stała rzecz w całym wszechświecie.
Atrakcją listopada było oddanie projektu świniarni. Oj, przepraszam, chlewni. A w ogóle to chyba cyklu produkcji tuczników w obiegu zamkniętym (?). Ale świniarnia brzmi sto razy lepiej, prawda? W każdym razie, nauczeni błędami kolegów z obecnego trzeciego roku, nie zostawiliśmy roboty na wieczór przed terminem oddania. I całkiem słusznie. Jaszczurkę mało nie trafił szlag, gdy liczyła zapotrzebowanie na paszę dla loszek remontowych. Jeśli ktoś widzi sens, dla którego musieliśmy się tak bawić, niech mnie oświeci, bo naprawdę nie potrafię go znaleźć.
Projekty już oddane i mam nadzieję, że już więcej o nich nie usłyszymy i na dobre pożegnamy się z panią od świń.
Inną ciekawostką było zaginięcie czaszki konia z prosektorium. Rok temu zniknęła czaszka krowy. Chyba te czaszki mają dosyć już dusznej atmosfery Coll Vetu i po prostu wybrały wolność. Niektórzy nie wierzą w te kradzieże, bo jednak takiego czegoś do kieszeni się nie schowa, ale ja straciłam wiarę w ludzkość, gdy dowiedziałam się, że to obecny trzeci rok zwinął krowią czaszkę i ją sprzedał. Jak można być tak bezmyślnym? Przecież to ma służyć wszystkim. W ogóle nie potrafię zrozumieć takiego zachowania. Tak samo jak nie potrafię zrozumieć, gdy ludzie biorą dla siebie wszystko, co znajdą na auli wykładowej. Moim znajomym nie udało się odzyskać zostawionych tam piórników, zegarków, czapek... Oczywiście żaden z przedmiotów nie został oddany do szatni lub portierni... Po co, skoro "znalezione-nie kradzione"?
Piękne jest to, że po bardzo męczącym początku miesiąca, teraz możemy cieszyć się błogim spokojem, wolni od zaliczeń i innych trosk tego świata. Ten stan nie potrwa zbyt długo, więc każdy stara się wykorzystać go maksymalnie. Żeby tylko jeszcze nie trzeba było myśleć w weekend o fizjologii...
I na koniec - tradycyjnie już - piosenka. Tym razem nie weterynaryjna, a dotycząca medycyny ludzkiej... Ale oglądając dziewczynę biegnącą po korytarzu i śpiewającą "I don't know", zobaczyłam siebie przed zaliczeniem z anatomii :D
sobota, 15 listopada 2014
Trupiarze
Podejrzewałam, że prędzej czy później będę świadkiem jakiejś mniej lub bardziej dziwnej sytuacji. No dobrze, tym razem to nie ja, ale mój kolega. Tak czy inaczej, historyjka rozprzestrzenia się lotem błyskawicy po murach Coll Vetu.
Dzień egzenteracji konia, późny wieczór, okolice budynku Teorii Weterynarii. Na placyku grupka osób o średniej wieku ewidentnie wskazującej na to, że studia mają już za sobą. Głosy na tyle podniesione, że nie da się ich nie usłyszeć.
- Cholerni trupiarze! To już ostatni raz, jak tu tak śmierdzi!
- Mój wnuczek widział tego zdechłego konia i potem płakał cały dzień, musiałam mu mówić, że konik wyzdrowieje!
- Nie można prania normalnie wywiesić, bo wszystko śmierdzi trupem!
- Niedopuszczalne!
- Skandal!
- Ja to zgłoszę!
Tak więc od tego momentu wszyscy czujemy się cholernymi (tak naprawdę padło tam inne słówko, którego ze względu na przyzwoitość nie przytoczę) trupiarzami, którzy zajmują się mordowaniem niewinnych koni i straszeniem dzieci po nocach. I szczerze mówiąc bardzo nam z tym dobrze.
Chętnie podsunęłabym tym ludziom mój niezawodny sposób na ignorowanie niemiłych zapachów, który stosuję niezmiennie już od dawna, przynosi świetne efekty.
Jeśli wierzyć ploteczkom, finał historii miał miejsce wraz z wizytą sanepidu. Czy to prawda? Nie mam pojęcia. Swoją drogą ciekawa jestem, jak sanepid zapatruje się na kwestie niezakonserwowanych zwłok zwierzęcych.
Dzień egzenteracji konia, późny wieczór, okolice budynku Teorii Weterynarii. Na placyku grupka osób o średniej wieku ewidentnie wskazującej na to, że studia mają już za sobą. Głosy na tyle podniesione, że nie da się ich nie usłyszeć.
- Cholerni trupiarze! To już ostatni raz, jak tu tak śmierdzi!
- Mój wnuczek widział tego zdechłego konia i potem płakał cały dzień, musiałam mu mówić, że konik wyzdrowieje!
- Nie można prania normalnie wywiesić, bo wszystko śmierdzi trupem!
- Niedopuszczalne!
- Skandal!
- Ja to zgłoszę!
Tak więc od tego momentu wszyscy czujemy się cholernymi (tak naprawdę padło tam inne słówko, którego ze względu na przyzwoitość nie przytoczę) trupiarzami, którzy zajmują się mordowaniem niewinnych koni i straszeniem dzieci po nocach. I szczerze mówiąc bardzo nam z tym dobrze.
Chętnie podsunęłabym tym ludziom mój niezawodny sposób na ignorowanie niemiłych zapachów, który stosuję niezmiennie już od dawna, przynosi świetne efekty.
Jeśli wierzyć ploteczkom, finał historii miał miejsce wraz z wizytą sanepidu. Czy to prawda? Nie mam pojęcia. Swoją drogą ciekawa jestem, jak sanepid zapatruje się na kwestie niezakonserwowanych zwłok zwierzęcych.
piątek, 31 października 2014
Podsumowanie października
Kolokwia: 2
Drugie terminy: 2
Trzecie terminy: 0 (borze szumiący, tyle szczęścia!)
Wejściówki: 4
Oblane wejściówki: 1
Sam początek października nie należał do szczególnie udanych. Nauka spadła na głowę małego studenta niczym cegła z drugiego piętra. Dlatego chwilę czasu zajęło otrząśnięcie się i powrót do pozycji spionizowanej. Później było już tylko lepiej. Wiara we własne siły wróciła.
Największą radość sprawił naszej studenckiej braci fakt, że słynne już kolokwia z drugorocznego trójkąta bermudzkiego "Anatomia-Biochemia-Fizjologia" nie nakładają się na siebie, czy też innymi słowy mówiąc - nie występują w tym samym tygodniu. Przynajmniej tak fortunnie wyglądało to w pierwszym miesiącu, ale ze skomplikowanych jaszczurkowych obliczeń wynika, że ta tendencja przynajmniej na razie będzie zachowana. Sprawa się trochę komplikuje, gdy ktoś jest zdolny jak ja i postanawia - dla czystej przyjemności i chęci utrwalenia materiału rzecz jasna - podejść do zaliczenia raz jeszcze. Wtedy terminy nie są już takie idealne.
Jeśli chodzi o jakieś ciekawe rzeczy, to w tym tygodniu widzieliśmy egzenterację konia. Wszyscy byli bardzo zainteresowani tematem, jako że na drugim roku jak na razie nie widzieliśmy ani kawałka preparatu. Nasz entuzjazm szybko opadł gdy okazało się, że tak naprawdę niewiele z tego wszystkiego widać. Pod koniec dwugodzinnego stania i wyciągania szyi byliśmy bardziej zainteresowani odpoczynkiem i obiadem niż pętlami końskich jelit.
Na przyszły tydzień zapowiedziany jest pies. Cokolwiek to znaczy. Niektórzy obstawiają, że każdy dostanie swojego futrzaka na stół, ale ja nie jestem na tyle optymistyczna. Prędzej znowu będziemy stłoczeni dookoła dołu sekcyjnego.
A w grudniu prawdziwy rarytas - i piszę to bez cienia ironii - krowa! Podobno krowy zdarzają się bardzo rzadko, będzie na co popatrzeć.
I na zakończenie....
Bo chyba każdy z nas lubi czasami pomyśleć sobie "tak, będę lekarzem!"
Drugie terminy: 2
Trzecie terminy: 0 (borze szumiący, tyle szczęścia!)
Wejściówki: 4
Oblane wejściówki: 1
Sam początek października nie należał do szczególnie udanych. Nauka spadła na głowę małego studenta niczym cegła z drugiego piętra. Dlatego chwilę czasu zajęło otrząśnięcie się i powrót do pozycji spionizowanej. Później było już tylko lepiej. Wiara we własne siły wróciła.
Największą radość sprawił naszej studenckiej braci fakt, że słynne już kolokwia z drugorocznego trójkąta bermudzkiego "Anatomia-Biochemia-Fizjologia" nie nakładają się na siebie, czy też innymi słowy mówiąc - nie występują w tym samym tygodniu. Przynajmniej tak fortunnie wyglądało to w pierwszym miesiącu, ale ze skomplikowanych jaszczurkowych obliczeń wynika, że ta tendencja przynajmniej na razie będzie zachowana. Sprawa się trochę komplikuje, gdy ktoś jest zdolny jak ja i postanawia - dla czystej przyjemności i chęci utrwalenia materiału rzecz jasna - podejść do zaliczenia raz jeszcze. Wtedy terminy nie są już takie idealne.
Jeśli chodzi o jakieś ciekawe rzeczy, to w tym tygodniu widzieliśmy egzenterację konia. Wszyscy byli bardzo zainteresowani tematem, jako że na drugim roku jak na razie nie widzieliśmy ani kawałka preparatu. Nasz entuzjazm szybko opadł gdy okazało się, że tak naprawdę niewiele z tego wszystkiego widać. Pod koniec dwugodzinnego stania i wyciągania szyi byliśmy bardziej zainteresowani odpoczynkiem i obiadem niż pętlami końskich jelit.
Na przyszły tydzień zapowiedziany jest pies. Cokolwiek to znaczy. Niektórzy obstawiają, że każdy dostanie swojego futrzaka na stół, ale ja nie jestem na tyle optymistyczna. Prędzej znowu będziemy stłoczeni dookoła dołu sekcyjnego.
A w grudniu prawdziwy rarytas - i piszę to bez cienia ironii - krowa! Podobno krowy zdarzają się bardzo rzadko, będzie na co popatrzeć.
I na zakończenie....
Bo chyba każdy z nas lubi czasami pomyśleć sobie "tak, będę lekarzem!"
piątek, 17 października 2014
Złote myśli
Jak to zawsze mawiał profesor B.:
"Nie sztuka studenta zagiąć jednym pytaniem i oblać. Sztuką jest studenta tak poprowadzić przez odpowiedź, by wydobyć całą jego wiedzę, która gdzieś zniknęła pod wpływem stresu".
"Dla mnie pytanie o jakieś pierdoły mija się z celem. Macie znać najważniejsze rzeczy, a potem donieść je na kliniki. I to będzie mój sukces."
"Nie sztuka studenta zagiąć jednym pytaniem i oblać. Sztuką jest studenta tak poprowadzić przez odpowiedź, by wydobyć całą jego wiedzę, która gdzieś zniknęła pod wpływem stresu".
"Dla mnie pytanie o jakieś pierdoły mija się z celem. Macie znać najważniejsze rzeczy, a potem donieść je na kliniki. I to będzie mój sukces."
sobota, 11 października 2014
Gdy z głowy buchają kłęby pary...
Gdy jaszczurkowy mózg przegrzewa się od nadmiaru nauki, jej współlokatorzy muszą wysłuchiwać tej pioseneczki w kółko. Replay. Replay. Replay.
Jaszczurka jako niepoprawny miłośnik muzyki i wszystkiego, co z nią związane, przesłuchała już niezliczoną ilość "branżowych" piosenek, a ta wciąż jest jej ulubioną. Dobry tekst, ciekawy teledysk i wspaniała muzyka z Księgi Dżungli.
Jeśli ktoś usłyszy nieudolne nucenie tej melodii, odbijające się w murach Coll Vetu, macie gwarancję, że kręcę się gdzieś w pobliżu.
Do napisania tego niezbyt sensownego postu skłoniło mnie zbliżające się zaliczenie z układu pokarmowego, które sprawia, że mam ochotę uskuteczniać jeszcze niewdrożoną dyscyplinę olimpijską - rzut książką do anatomii na odległość.
Jaszczurka jako niepoprawny miłośnik muzyki i wszystkiego, co z nią związane, przesłuchała już niezliczoną ilość "branżowych" piosenek, a ta wciąż jest jej ulubioną. Dobry tekst, ciekawy teledysk i wspaniała muzyka z Księgi Dżungli.
Jeśli ktoś usłyszy nieudolne nucenie tej melodii, odbijające się w murach Coll Vetu, macie gwarancję, że kręcę się gdzieś w pobliżu.
Do napisania tego niezbyt sensownego postu skłoniło mnie zbliżające się zaliczenie z układu pokarmowego, które sprawia, że mam ochotę uskuteczniać jeszcze niewdrożoną dyscyplinę olimpijską - rzut książką do anatomii na odległość.
sobota, 20 września 2014
Wolontariat dzień 11 - ostatni
Tak, ostatni... Nie wiem, jak będzie wyglądał przyszły weekend, ale bardzo prawdopodobne, że będę musiała poświęcić go na niezbędne zakupy albo nawet zawożenie rzeczy do Lublina. Dlatego już dzisiaj pożegnałam się ze wszystkimi, usłyszałam trochę miłych słów, trochę słów motywujących, zaproszenie na przyszłe wakacje (!) i uzbrojona w taki pozytywny bagaż doświadczeń, wrócę do Lublina.
Ale najpierw kilka słów o Piekielnych. Już kiedyś pisałam, że niektórzy właściciele nadawaliby się na znaną stronę właśnie o tym tytule. Dziś na przykład zjawił się z psem pan, który koniecznie chciał widzieć się "z doktorem". W języku lecznicy oznacza to szefa. Dyżur akurat miała K., wytłumaczyła, że ona też jest lekarzem i może przyjąć pieska. Nie, musi być "doktor". Szef powiedział, że rozmawiał z panem przez telefon, jest podejrzenie babeszjozy i że K. może go przyjąć. Cóż, pani doktor komfortowo się nie czuła, nie chcą jej, a przyjąć musi... Ale zwierzak niczemu winny nie jest, więc zaraz zabrała się za pobieranie krwi, ale zgrzyt nastąpił zaraz po włączeniu maszynki do golenia. I bynajmniej nie był to zgrzyt ostrza.
- Musi pani go golić?
- Tak, muszę.
- Czy pani naprawdę musi go golić?
- Tak, muszę! Bez tego jest bardzo mała szansa, że uda mi się trafić w żyłę, a przecież muszę założyć wenflon.
Doktor K. myślała, że tym argumentem skończy dyskusję, wzięła ponownie maszynkę, a tu znowu zgrzyta...
- Ale jakaś szansa jest, że bez golenia się uda... Pani nie goli.
Finał tej historii był taki, że pacjenta przyjął szef. I założył wenflon. Tak jak chciał właściciel - bez golenia. Trwało to wprawdzie trzy razy dłużej niż normalnie, ale - jak to mówią - klient nasz pan. Ciekawa jestem, ile drogocennych długich kudłów zostanie wyrwanych podczas zdzierania plastra, którym przymocowany jest wenflon.
Poza tym zjawiła się też dziewczyna, która chciała "tylko o coś zapytać". Była sama, bez zwierzaka. Powiedziała, że ma trzymiesięcznego psa, który od dwóch dni nie je, nie bawi się, tylko leży. Więc ona pomyślała, że może jest zarobaczony i czy mogłaby kupić tabletki na robaki. Opadła mi szczęka. Doktor K. mało nie wyszła z siebie, kazała wrócić razem ze szczeniakiem, jeśli ma on przeżyć, bo może mieć na przykład babeszjozę. I oczywiście nie dała żadnych tabletek. Dziewczyna się już nie zjawiła. Dlatego również zasługuje na miano Piekielnej.
Jak już jesteśmy w temacie babeszjozy, to dziś mieliśmy na kroplówkach cztery psy, a piąty (cudny szczeniak) był w szpitalu. Właśnie ten ostatni przysporzył mi roboty... Po co chodzić na spacer, skoro można zsikać się w sali? I to ze dwa razy? Po co sikać na spacerze (na który opiekunka wyniosła na rękach), skoro można zrobić to na posłaniu? No cóż... Uroki opieki nad zwierzakiem ;D Przynajmniej psina zjadła wszystko, co jej podałam i nawet dobrała się do misek innych pacjentów, co ewidentnie było dobrym znakiem, bo rano nie chciała zjeść ani kęsa. Mimo tego, że musiałam myć podłogę w całej sali szpitalnej, chętnie zajęłabym się jeszcze tym szczeniakiem.
Pierwszy raz spotkałam się z kocią białaczką. Wprawdzie objawy nijakie, ale to co wyszło w morfologii... Aparat w ogóle nie pokazał obecności białych krwinek. Myślałam, że to w ogóle niemożliwe, żeby białych krwinek było tak mało... Kocinek dostał prawdziwy koktajl zastrzyków, kroplówkę i miejmy nadzieję, że jeszcze długo pożyje.
Dzisiejszym małym sukcesem wolontariusza jest podłączenie kroplówki.
- Jaszczurka (tak, dopiero dziś lekarze zaczęli zwracać się do mnie po imieniu), podłącz no temu psu sól fizjologiczną...
- ...
- Co jest, nie umiesz?
- Umiem!
Umiem, bo tydzień temu E. mnie nauczyła. Żeby nie tracić czasu, pobiegłam po worek z solą. Wygrzebałam z zakamarków pamięci, że kiedyś przy pani doktor K. ćwiczyłam zakładanie wlewnika. Czyli na dobrą sprawę już znam całą procedurę, tylko w częściach. Kiedy K. wyjaśniała właścicielom, co dolega ich psu, ja przygotowywałam kroplówkę. A potem podłączyłam. I nic nie popsułam :D Szkoda, że takie zadania dostaję akurat ostatniego dnia...
Tak więc wakacje 2014 uważam za owocne. Zdobyłam trochę doświadczenia (zdecydowanie bardziej praktycznego - kroplówki, zastrzyki, opatrunki i tak dalej), poznałam pracę lecznicy i dowiedziałam się, jak może wyglądać moja przyszłość w jednym z jej wariantów :)
Mam nadzieję, że w przyszłym roku znowu będę robić coś ciekawego. Mam do zaliczenia praktyki hodowlane i marzy mi się odbycie ich w gdańskim ogrodzie zoologicznym. I tu moje pytanie do starszych koleżanek/kolegów - jak wcześnie trzeba załatwiać praktyki, by dostać się tam, gdzie się chce? Czy może czas nie ma tu nic do rzeczy?
I cóż... Dzięki wszystkim, którzy przebrnęli przez serię wolontariacką. Nie wiem jeszcze, co będę publikować w roku akademickim, ale zapewne jakieś jaszczurkowe przygody warte uwagi się znajdą.
Ale najpierw kilka słów o Piekielnych. Już kiedyś pisałam, że niektórzy właściciele nadawaliby się na znaną stronę właśnie o tym tytule. Dziś na przykład zjawił się z psem pan, który koniecznie chciał widzieć się "z doktorem". W języku lecznicy oznacza to szefa. Dyżur akurat miała K., wytłumaczyła, że ona też jest lekarzem i może przyjąć pieska. Nie, musi być "doktor". Szef powiedział, że rozmawiał z panem przez telefon, jest podejrzenie babeszjozy i że K. może go przyjąć. Cóż, pani doktor komfortowo się nie czuła, nie chcą jej, a przyjąć musi... Ale zwierzak niczemu winny nie jest, więc zaraz zabrała się za pobieranie krwi, ale zgrzyt nastąpił zaraz po włączeniu maszynki do golenia. I bynajmniej nie był to zgrzyt ostrza.
- Musi pani go golić?
- Tak, muszę.
- Czy pani naprawdę musi go golić?
- Tak, muszę! Bez tego jest bardzo mała szansa, że uda mi się trafić w żyłę, a przecież muszę założyć wenflon.
Doktor K. myślała, że tym argumentem skończy dyskusję, wzięła ponownie maszynkę, a tu znowu zgrzyta...
- Ale jakaś szansa jest, że bez golenia się uda... Pani nie goli.
Finał tej historii był taki, że pacjenta przyjął szef. I założył wenflon. Tak jak chciał właściciel - bez golenia. Trwało to wprawdzie trzy razy dłużej niż normalnie, ale - jak to mówią - klient nasz pan. Ciekawa jestem, ile drogocennych długich kudłów zostanie wyrwanych podczas zdzierania plastra, którym przymocowany jest wenflon.
Poza tym zjawiła się też dziewczyna, która chciała "tylko o coś zapytać". Była sama, bez zwierzaka. Powiedziała, że ma trzymiesięcznego psa, który od dwóch dni nie je, nie bawi się, tylko leży. Więc ona pomyślała, że może jest zarobaczony i czy mogłaby kupić tabletki na robaki. Opadła mi szczęka. Doktor K. mało nie wyszła z siebie, kazała wrócić razem ze szczeniakiem, jeśli ma on przeżyć, bo może mieć na przykład babeszjozę. I oczywiście nie dała żadnych tabletek. Dziewczyna się już nie zjawiła. Dlatego również zasługuje na miano Piekielnej.
Jak już jesteśmy w temacie babeszjozy, to dziś mieliśmy na kroplówkach cztery psy, a piąty (cudny szczeniak) był w szpitalu. Właśnie ten ostatni przysporzył mi roboty... Po co chodzić na spacer, skoro można zsikać się w sali? I to ze dwa razy? Po co sikać na spacerze (na który opiekunka wyniosła na rękach), skoro można zrobić to na posłaniu? No cóż... Uroki opieki nad zwierzakiem ;D Przynajmniej psina zjadła wszystko, co jej podałam i nawet dobrała się do misek innych pacjentów, co ewidentnie było dobrym znakiem, bo rano nie chciała zjeść ani kęsa. Mimo tego, że musiałam myć podłogę w całej sali szpitalnej, chętnie zajęłabym się jeszcze tym szczeniakiem.
Pierwszy raz spotkałam się z kocią białaczką. Wprawdzie objawy nijakie, ale to co wyszło w morfologii... Aparat w ogóle nie pokazał obecności białych krwinek. Myślałam, że to w ogóle niemożliwe, żeby białych krwinek było tak mało... Kocinek dostał prawdziwy koktajl zastrzyków, kroplówkę i miejmy nadzieję, że jeszcze długo pożyje.
Dzisiejszym małym sukcesem wolontariusza jest podłączenie kroplówki.
- Jaszczurka (tak, dopiero dziś lekarze zaczęli zwracać się do mnie po imieniu), podłącz no temu psu sól fizjologiczną...
- ...
- Co jest, nie umiesz?
- Umiem!
Umiem, bo tydzień temu E. mnie nauczyła. Żeby nie tracić czasu, pobiegłam po worek z solą. Wygrzebałam z zakamarków pamięci, że kiedyś przy pani doktor K. ćwiczyłam zakładanie wlewnika. Czyli na dobrą sprawę już znam całą procedurę, tylko w częściach. Kiedy K. wyjaśniała właścicielom, co dolega ich psu, ja przygotowywałam kroplówkę. A potem podłączyłam. I nic nie popsułam :D Szkoda, że takie zadania dostaję akurat ostatniego dnia...
Tak więc wakacje 2014 uważam za owocne. Zdobyłam trochę doświadczenia (zdecydowanie bardziej praktycznego - kroplówki, zastrzyki, opatrunki i tak dalej), poznałam pracę lecznicy i dowiedziałam się, jak może wyglądać moja przyszłość w jednym z jej wariantów :)
Mam nadzieję, że w przyszłym roku znowu będę robić coś ciekawego. Mam do zaliczenia praktyki hodowlane i marzy mi się odbycie ich w gdańskim ogrodzie zoologicznym. I tu moje pytanie do starszych koleżanek/kolegów - jak wcześnie trzeba załatwiać praktyki, by dostać się tam, gdzie się chce? Czy może czas nie ma tu nic do rzeczy?
I cóż... Dzięki wszystkim, którzy przebrnęli przez serię wolontariacką. Nie wiem jeszcze, co będę publikować w roku akademickim, ale zapewne jakieś jaszczurkowe przygody warte uwagi się znajdą.
sobota, 13 września 2014
Wolontariat dzień 10
Znowu jeden dzień mi przepadł po drodze. Wszystko dlatego, że to była największa nuda w historii tego wolontariatu. Zwinęłam się raptem po czterech godzinach (gdzie zawsze sześć to takie minimum).
Dzisiaj... Raczej nie było jakichś interesujących pacjentów, dlatego w notce będzie bardziej o ludziach niż o zwierzętach.
Warto nadmienić, że dzisiaj byłam w niezbyt ciekawym towarzystwie. Pan doktor jeszcze w porządku, ale pani technik to osoba, która z niewiadomych powodów pała do mnie żywą niechęcią. Nie wymagam, żeby wszyscy mnie lubili, ale można się jakoś zachowywać... Ta kobieta słynie z tego, że nie odzywa się do mnie ani słowem, czasami milczy nawet, gdy o coś zapytam (!). Często przez to trafiają się jakieś absurdalne wręcz sytuacje... Na przykład ja stoję w jednym kącie pokoju, obok mnie leży jakiś papier, ona jest w drugim kącie z lekarzem i prosi właśnie tego lekarza, żeby przyniósł jej papier. Tak, ten leżący koło mnie. Zawsze, gdy zdarza się coś takiego (a zdarza się co najmniej kilka razy podczas dyżuru) ja przynoszę daną rzecz, bo to oczywiste zarówno dla mnie jak i wszystkich poza nią. Oczywiste jest, że nie usłyszę wtedy nawet głupiego "dzięki", ale jakoś mi nie zależy ;) Chociaż dzisiaj - uwaga, uwaga - był postęp! Odezwała się do mnie z własnej nieprzymuszonej woli (pierwszy raz), żeby ochrzanić mnie, że źle trzymam psa podczas ważenia. Trzymam tak, jak trzymają wszyscy inni, ale do czegoś trzeba było się doczepić, skoro zrobiłam coś sama.
Nie myślcie sobie, że się skarżę. Mnie zachowanie tej kobiety autentycznie bawi. Nie wiem, o co jej chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Będę szczęśliwsza.
Teraz coś z bardzo przyjemnych rzeczy. Poznałam lepiej panią technik E. Żałuję, że tak późno. Jest autentycznie przemiła i przecudowna. Spędziłam z nią trochę czasu w szpitalu, gdzie opowiadała, jakie leki właśnie podaje zwierzętom, jakie mają działanie, jak się je dawkuje, gdzie wszystko zapisują i tak dalej. Pod jej okiem podłączyłam pierwszą kroplówkę. Generalnie nauczyłam się z nią więcej niż przez kilka niektórych dni z lekarzami. Taka prosta rzecz, jak omawianie kolejnych czynności zmienia naprawdę wiele. A mi zaskakująco dużo zostało w głowie.
Później E. pokazała mi dwa ptaki, które leczy. Od słowa do słowa zgadałyśmy się - ona opowiedziała, co stało się tym fruwającym i jak ich leczy, a ja przyznałam, że myślałam o pójściu w kierunku ptaków. Może nie tyle o całej specjalizacji, bo do tego jeszcze daleko (a kto wie, czy w ogóle zrobię specjalizację), ale o samodzielnym kształceniu tak, żeby móc je skutecznie leczyć. E. to strasznie ucieszyło. Opowiedziała mi, że u niej nie wzięło się to z jako takiego powołania, a po prostu zobaczyła, jak w kiedyś w lecznicy zdechł ptak, bo nikt nie chciał się nim zająć - podać leków, sprawdzić stanu i tak dalej. Więc E. się zawzięła i stwierdziła, że ona będzie leczyć ptaki. Edukowała się na własną rękę z książek i internetu, ale najwięcej osiągnęła metodą prób i błędów. Dlatego jej pierwszych kilka pacjentów zdechło, bo nie była pewna np. dawkowania leków. Ale teraz jest coraz lepiej i 3/4 ptaków, które trafiają do lecznicy (a raczej do niej) udaje się wyleczyć. Rozmawiałyśmy też o rasach kur (wreszcie ktoś, z kim mogę dzielić moją skrytą miłość do drobiu :D) i o dinozaurach, bo w końcu one z ptakami miały sporo wspólnego.
Strasznie ją podziwiam! Uwielbiam ludzi z pasją, którzy nie boją się uczyć się czegoś nowego, ale przede wszystkim lubię ludzi, którzy kochają zwierzęta. Wszystkie zwierzęta, nie tylko psy i koty. Ona właśnie taka jest. Wspaniała kobieta. Swoim entuzjazmem i chęcią działania bije na głowę wielu lekarzy.
W szpitalu kot z amputowanym ogonem (zamulony po narkozie), kociątko po wypadku samochodowym z amputowaną łapką (bardzo kochane i bardzo złośliwe), kot ze złamaniem łapy i niewydolnością nerek, rudy piesek po operacji łapy (mój osobisty ulubieniec) i psiak, który dopiero na operację się szykował. Na sali szpitalnej zawsze jest przyjemnie i ciekawie. Miałam kogo wyprowadzać na spacer. A po powrocie okazało się, że jeden z naszych stałych lecznicowych psów skorzystał z nieobecności kolegów i wyjadł Rudemu całe jedzonko. Okazja czyni złodzieja.
Dzisiaj... Raczej nie było jakichś interesujących pacjentów, dlatego w notce będzie bardziej o ludziach niż o zwierzętach.
Warto nadmienić, że dzisiaj byłam w niezbyt ciekawym towarzystwie. Pan doktor jeszcze w porządku, ale pani technik to osoba, która z niewiadomych powodów pała do mnie żywą niechęcią. Nie wymagam, żeby wszyscy mnie lubili, ale można się jakoś zachowywać... Ta kobieta słynie z tego, że nie odzywa się do mnie ani słowem, czasami milczy nawet, gdy o coś zapytam (!). Często przez to trafiają się jakieś absurdalne wręcz sytuacje... Na przykład ja stoję w jednym kącie pokoju, obok mnie leży jakiś papier, ona jest w drugim kącie z lekarzem i prosi właśnie tego lekarza, żeby przyniósł jej papier. Tak, ten leżący koło mnie. Zawsze, gdy zdarza się coś takiego (a zdarza się co najmniej kilka razy podczas dyżuru) ja przynoszę daną rzecz, bo to oczywiste zarówno dla mnie jak i wszystkich poza nią. Oczywiste jest, że nie usłyszę wtedy nawet głupiego "dzięki", ale jakoś mi nie zależy ;) Chociaż dzisiaj - uwaga, uwaga - był postęp! Odezwała się do mnie z własnej nieprzymuszonej woli (pierwszy raz), żeby ochrzanić mnie, że źle trzymam psa podczas ważenia. Trzymam tak, jak trzymają wszyscy inni, ale do czegoś trzeba było się doczepić, skoro zrobiłam coś sama.
Nie myślcie sobie, że się skarżę. Mnie zachowanie tej kobiety autentycznie bawi. Nie wiem, o co jej chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Będę szczęśliwsza.
Teraz coś z bardzo przyjemnych rzeczy. Poznałam lepiej panią technik E. Żałuję, że tak późno. Jest autentycznie przemiła i przecudowna. Spędziłam z nią trochę czasu w szpitalu, gdzie opowiadała, jakie leki właśnie podaje zwierzętom, jakie mają działanie, jak się je dawkuje, gdzie wszystko zapisują i tak dalej. Pod jej okiem podłączyłam pierwszą kroplówkę. Generalnie nauczyłam się z nią więcej niż przez kilka niektórych dni z lekarzami. Taka prosta rzecz, jak omawianie kolejnych czynności zmienia naprawdę wiele. A mi zaskakująco dużo zostało w głowie.
Później E. pokazała mi dwa ptaki, które leczy. Od słowa do słowa zgadałyśmy się - ona opowiedziała, co stało się tym fruwającym i jak ich leczy, a ja przyznałam, że myślałam o pójściu w kierunku ptaków. Może nie tyle o całej specjalizacji, bo do tego jeszcze daleko (a kto wie, czy w ogóle zrobię specjalizację), ale o samodzielnym kształceniu tak, żeby móc je skutecznie leczyć. E. to strasznie ucieszyło. Opowiedziała mi, że u niej nie wzięło się to z jako takiego powołania, a po prostu zobaczyła, jak w kiedyś w lecznicy zdechł ptak, bo nikt nie chciał się nim zająć - podać leków, sprawdzić stanu i tak dalej. Więc E. się zawzięła i stwierdziła, że ona będzie leczyć ptaki. Edukowała się na własną rękę z książek i internetu, ale najwięcej osiągnęła metodą prób i błędów. Dlatego jej pierwszych kilka pacjentów zdechło, bo nie była pewna np. dawkowania leków. Ale teraz jest coraz lepiej i 3/4 ptaków, które trafiają do lecznicy (a raczej do niej) udaje się wyleczyć. Rozmawiałyśmy też o rasach kur (wreszcie ktoś, z kim mogę dzielić moją skrytą miłość do drobiu :D) i o dinozaurach, bo w końcu one z ptakami miały sporo wspólnego.
Strasznie ją podziwiam! Uwielbiam ludzi z pasją, którzy nie boją się uczyć się czegoś nowego, ale przede wszystkim lubię ludzi, którzy kochają zwierzęta. Wszystkie zwierzęta, nie tylko psy i koty. Ona właśnie taka jest. Wspaniała kobieta. Swoim entuzjazmem i chęcią działania bije na głowę wielu lekarzy.
W szpitalu kot z amputowanym ogonem (zamulony po narkozie), kociątko po wypadku samochodowym z amputowaną łapką (bardzo kochane i bardzo złośliwe), kot ze złamaniem łapy i niewydolnością nerek, rudy piesek po operacji łapy (mój osobisty ulubieniec) i psiak, który dopiero na operację się szykował. Na sali szpitalnej zawsze jest przyjemnie i ciekawie. Miałam kogo wyprowadzać na spacer. A po powrocie okazało się, że jeden z naszych stałych lecznicowych psów skorzystał z nieobecności kolegów i wyjadł Rudemu całe jedzonko. Okazja czyni złodzieja.
sobota, 30 sierpnia 2014
Wolontariat dzień 8
Po spędzeniu tyle czasu w lecznicy, czuję się tam już w miarę pewnie. Troszeczkę jak u siebie. Tylko troszeczkę. Nadal nie potrafię się zmusić, żeby posiedzieć w pokoju lekarskim, ale już całkiem sprawnie poruszam się po świecie korytarzy, sali i gabinetów. Zjawię się tam w charakterze pomocy już tylko cztery razy. Trochę smutno.
Tym razem tylko dwie anegdotki z pacjentami w tle, bo większość przypadków była rutynowa do bólu. Szczepienie. Biegunka. Odrobaczenie. Obcięcie pazurów. Nieważne.
Najpierw o pani, która przyszła z pieskiem, który miał ewidentne objawy alergii skórnej. Doktor K. wystarczył jeden rzut oka.
- Kąpała pani ostatnio pieska?
- Tak, wczoraj.
- W jakim szamponie?
- Normalnym.
- Co to znaczy normalnym?
- No... Head&Shoulders.
Zonk. Nastąpił krótki wykład, w którym pani doktor usiłowała uświadomić kobiecie, że szampony dla ludzi nie nadają się dla zwierząt. pH naszej skóry jest niższe niż psiej. Kąpiąc pieska w szamponie dla ludzi, zaburza się pH jego skóry, to może być przyczyną wielu chorób i alergii. Właścicielka była autentycznie zszokowana. Jak to tak - przez szampon? Przecież ona od zawsze go kąpała w swoim i nic mu się nie działo. Ale, ale! Przecież wczoraj użyła szamponu męża. To przez to. Bo był przeciwłupieżowy. Na pewno przez to. Nie wiedziałam za bardzo jak skomentować to doniosłe odkrycie. Na szczęście doktor K. postawiła sprawę jasno: nie wolno. Ani w swoim ani w żadnym. Tylko psi szampon wchodzi w grę. Na szczęście wydaje się, że właścicielka wzięła sobie te słowa do serca, wyraźnie zszokowana tym, jaką krzywdę mogła zrobić pupilowi.
Drugi ciekawy przypadek to pies z rozciętą łapą. Jak dla mnie wyglądało to kiepsko. Rana głęboka i szeroka, można było pooglądać sobie ścięgna i kości. Część przeciętej opuszki zajęta martwicą. Najgorsze, że rana stara, bo co najmniej ze środy. Pies, jak to bywa, poszedł gdzieś w tango w niedzielę i nie wiadomo, kiedy dokładnie urządził tak sobie łapę. Pozostało pytanie, dlaczego właściciele czekali z przyjazdem aż do soboty? Ano bo na początku to tak źle nie wyglądało, ale potem pies zabrał się za lizanie i zrobiło się to, co widać.
Zapakowaliśmy szczekającego do gabinetu zabiegowego. Pojawił się dylemat, co tu zrobić. Doktor K. zaczęła od widowiskowego zrzucenia dopiero co założonych nitrylowych rękawiczek ("Mówiłam wam kiedyś, że nienawidzę tego dziadostwa? Nie? To już wiecie"), co sprawiło, że przed oczami stanął mi profesor B. od anatomii... Dobra koniec anegdotki. Gdy pani doktor miała już pełną swobodę ruchów, odcięła martwy fragment opuszki. Ale ranę trzeba było jakoś opatrzyć. Szycie nie wydawało się lekarzom najlepszym pomysłem, bo wtedy przyszyliby przykurczone palce w nienaturalnej pozycji. Poza tym było duże ryzyko, że przy takim napięciu szwy puszczą. Zdecydowali się więc na specjalny opatrunek, który dla mnie wyglądał jak kawałek styropianu (:D), ale miał zachowywać się rewelacyjnie po zetknięciu z raną. Niestety nazwy tego cuda nie zapamiętałam. W międzyczasie opowiadali mi o różnych rodzajach opatrunku, co sprawiło, że wszystko zdążyło mi się pomieszać. Mój mózg ewidentnie nie jest przygotowany na rozpoczęcie nowego roku akademickiego.
Po dniu z najbardziej wymagającą panią doktor w lecznicy, student ma prawo czuć się bezużytecznym w tym wielkim świecie weterynarii.
Już wychodziłam, żegnałam się z nią, gdy usłyszałam magiczne słowa:
- Jeśli przez te wszystkie lata nie stracisz tego entuzjazmu do zwierząt, jaki teraz masz, to będą z ciebie ludzie.
Zamarłam niczym spetryfikowana wzrokiem bazyliszka. W odpowiedzi dostałam przyjazny uśmiech.
- Niektóre dziewczyny na stażu... Szkoda mówić. Ostatnio była tu taka, na szczęście dla wszystkich już jej nie ma... Nie chciała się w ogóle zajmować zwierzakami w szpitalu. Pewnego dnia zaczęła opiekować się jednym psem - tyle na ile, oczywiście. Przynajmniej go głaskała. Zapytałam się jej, dlaczego zajmuje się tylko nim, a wszystkie pozostałe zwierzaki zostawia. A ona odpowiedziała mi, że ten jest taki śliczny, a wszystkie pozostałe brzydkie.
Ja nadal trwałam jak spetryfikowana, tym razem ogłuszona ludzkim ograniczeniem i tępotą, a pan siedzący na krzesełku w poczekalni pobladł jak ściana.
- Niech pani powie, że ona nie skończyła studiów... - odezwał się proszącym tonem.
- Proszę pana! - Szeroki uśmiech. - Oczywiście, że skończyła! To jest teraz pani doktor!
Mężczyzna w odpowiedzi osunął się nieco na krześle i rzucił filozoficznie:
- Dokąd ten świat zmierza...
No właśnie. Co się dzieje z takimi ludźmi, którzy dostają dyplom lekarza weterynarii, a ani trochę się do tej pracy nie nadają?
Tym razem tylko dwie anegdotki z pacjentami w tle, bo większość przypadków była rutynowa do bólu. Szczepienie. Biegunka. Odrobaczenie. Obcięcie pazurów. Nieważne.
Najpierw o pani, która przyszła z pieskiem, który miał ewidentne objawy alergii skórnej. Doktor K. wystarczył jeden rzut oka.
- Kąpała pani ostatnio pieska?
- Tak, wczoraj.
- W jakim szamponie?
- Normalnym.
- Co to znaczy normalnym?
- No... Head&Shoulders.
Zonk. Nastąpił krótki wykład, w którym pani doktor usiłowała uświadomić kobiecie, że szampony dla ludzi nie nadają się dla zwierząt. pH naszej skóry jest niższe niż psiej. Kąpiąc pieska w szamponie dla ludzi, zaburza się pH jego skóry, to może być przyczyną wielu chorób i alergii. Właścicielka była autentycznie zszokowana. Jak to tak - przez szampon? Przecież ona od zawsze go kąpała w swoim i nic mu się nie działo. Ale, ale! Przecież wczoraj użyła szamponu męża. To przez to. Bo był przeciwłupieżowy. Na pewno przez to. Nie wiedziałam za bardzo jak skomentować to doniosłe odkrycie. Na szczęście doktor K. postawiła sprawę jasno: nie wolno. Ani w swoim ani w żadnym. Tylko psi szampon wchodzi w grę. Na szczęście wydaje się, że właścicielka wzięła sobie te słowa do serca, wyraźnie zszokowana tym, jaką krzywdę mogła zrobić pupilowi.
Drugi ciekawy przypadek to pies z rozciętą łapą. Jak dla mnie wyglądało to kiepsko. Rana głęboka i szeroka, można było pooglądać sobie ścięgna i kości. Część przeciętej opuszki zajęta martwicą. Najgorsze, że rana stara, bo co najmniej ze środy. Pies, jak to bywa, poszedł gdzieś w tango w niedzielę i nie wiadomo, kiedy dokładnie urządził tak sobie łapę. Pozostało pytanie, dlaczego właściciele czekali z przyjazdem aż do soboty? Ano bo na początku to tak źle nie wyglądało, ale potem pies zabrał się za lizanie i zrobiło się to, co widać.
Zapakowaliśmy szczekającego do gabinetu zabiegowego. Pojawił się dylemat, co tu zrobić. Doktor K. zaczęła od widowiskowego zrzucenia dopiero co założonych nitrylowych rękawiczek ("Mówiłam wam kiedyś, że nienawidzę tego dziadostwa? Nie? To już wiecie"), co sprawiło, że przed oczami stanął mi profesor B. od anatomii... Dobra koniec anegdotki. Gdy pani doktor miała już pełną swobodę ruchów, odcięła martwy fragment opuszki. Ale ranę trzeba było jakoś opatrzyć. Szycie nie wydawało się lekarzom najlepszym pomysłem, bo wtedy przyszyliby przykurczone palce w nienaturalnej pozycji. Poza tym było duże ryzyko, że przy takim napięciu szwy puszczą. Zdecydowali się więc na specjalny opatrunek, który dla mnie wyglądał jak kawałek styropianu (:D), ale miał zachowywać się rewelacyjnie po zetknięciu z raną. Niestety nazwy tego cuda nie zapamiętałam. W międzyczasie opowiadali mi o różnych rodzajach opatrunku, co sprawiło, że wszystko zdążyło mi się pomieszać. Mój mózg ewidentnie nie jest przygotowany na rozpoczęcie nowego roku akademickiego.
Po dniu z najbardziej wymagającą panią doktor w lecznicy, student ma prawo czuć się bezużytecznym w tym wielkim świecie weterynarii.
Już wychodziłam, żegnałam się z nią, gdy usłyszałam magiczne słowa:
- Jeśli przez te wszystkie lata nie stracisz tego entuzjazmu do zwierząt, jaki teraz masz, to będą z ciebie ludzie.
Zamarłam niczym spetryfikowana wzrokiem bazyliszka. W odpowiedzi dostałam przyjazny uśmiech.
- Niektóre dziewczyny na stażu... Szkoda mówić. Ostatnio była tu taka, na szczęście dla wszystkich już jej nie ma... Nie chciała się w ogóle zajmować zwierzakami w szpitalu. Pewnego dnia zaczęła opiekować się jednym psem - tyle na ile, oczywiście. Przynajmniej go głaskała. Zapytałam się jej, dlaczego zajmuje się tylko nim, a wszystkie pozostałe zwierzaki zostawia. A ona odpowiedziała mi, że ten jest taki śliczny, a wszystkie pozostałe brzydkie.
Ja nadal trwałam jak spetryfikowana, tym razem ogłuszona ludzkim ograniczeniem i tępotą, a pan siedzący na krzesełku w poczekalni pobladł jak ściana.
- Niech pani powie, że ona nie skończyła studiów... - odezwał się proszącym tonem.
- Proszę pana! - Szeroki uśmiech. - Oczywiście, że skończyła! To jest teraz pani doktor!
Mężczyzna w odpowiedzi osunął się nieco na krześle i rzucił filozoficznie:
- Dokąd ten świat zmierza...
No właśnie. Co się dzieje z takimi ludźmi, którzy dostają dyplom lekarza weterynarii, a ani trochę się do tej pracy nie nadają?
sobota, 23 sierpnia 2014
Wolontariat dzień 7
Tak, dzień siódmy. Szósty przepadł gdzieś po drodze i został uznany za zaginionego.
Tak naprawdę tydzień temu nie działo się absolutnie nic wartego uwagi. Ja sama stałam tylko w kącie i się nudziłam, bo nikt nie prosił mnie o żadną pomoc. Jak łatwo się domyśleć, dzień niemiłosiernie mi się dłużył, a po powrocie do domu tylko z niesmakiem wspominałam te kilka godzin, więc uznałam, że nawet nie chcę o nich pisać. Przy okazji doszłam do prostego wniosku - jeśli chcę czegoś się nauczyć, muszę czekać na Duet.
Nie czekałam długo, bo już dzisiaj spotkałam ich w lecznicy. Tak, tak, tak! Jakimś dziwnym trafem, zawsze przy nich jest do oglądania jakieś USG albo zdjęcie rentgenowskie. Dzisiaj, dokładnie jak przed dwoma tygodniami, ledwo weszłam, a już trafiłam na badanie USG. Najpierw suni Yorka, której pani właścicielka nie mogła doczekać się odpowiedzi na pytanie - będą szczeniaki czy nie będzie :) Niestety nawet po badaniu nie przybliżyła się o krok do rozwiązania zagadki, bo trzy tygodnie od krycia u tak małego psa to jeszcze za wcześnie by coś zauważyć. Zaraz potem trafiła się kolejna sunia, również stojąca pod znakiem zapytania i... pierwszy raz zobaczyłam coś na USG. Coś, co ewidentnie było szczeniaczkami. Nie, nie poczułam się jak prawdziwy lekarz. Po prostu ciąża była na tyle zaawansowana, że każdy by się zorientował.
Często to moje przesiadywanie w lecznicy skłania mnie ku idei, że powinien być jakiś zwierzęcy NFZ. Dzisiaj zjawiła się starsza pani z siedemnastoletnią (!) sunią, która nie jadła, miała kaszel, a na dodatek miała rzucające się od razu w oczy guzy na gruczole mlekowym. I niestety nie były to łagodne narośle. Jak wyjaśniła mi żeńska połowa Duetu - trzeba byłoby zrobić prześwietlenie, USG i badania krwi, żeby zobaczyć, czy nie ma przerzutów w płucach, które wyjaśniałyby kaszel, upewnić się, że serce, nerki i wątroba są zdrowe i dopiero wtedy dobrać jakieś leczenie. Ja ze swojego laickiego punktu widzenia zaserwowałabym psu chociaż kroplówkę z aminokwasami, a tu nie wolno. Wracając do istoty problemu - sunia tak naprawdę nie należała do pani, która z nią przyszła. To dzieci podrzuciły starego kundelka swojej matce. Podobno zaczęli jakieś leczenie, ale go nie kontynuowali. Biedna emerytka przywiązała się do suni, ale który starszy człowiek może wyłożyć sto pięćdziesiąt złotych na samą diagnostykę zwierzęcia, nie mówiąc już o leczeniu? Żaden. Pani doktor dała więc jakiś komplet tabletek, które niestety nie są w stanie wyleczyć przyczyny choroby.
NFZ to tylko taki rzucony slogan, mam nadzieję, że rozumiecie, co mnie boli w tej sytuacji.
Coraz częściej zdarza mi się natknąć na klientów, którym niedaleko do strony piekielni.pl. Tak jak dzisiaj. Gdy pani doktor wyszła do apteki, a ja sprzątałam, słyszałam wymianę zdań w poczekalni na temat kolejki. Pani która teraz miała wejść do gabinetu (poszła z psem na prześwietlenie) oczywiście szybko ustąpiła i dlatego po chwili wpadła do mnie pani z Yorkiem. Dowiedziałam się, że to w ogóle nie do pomyślenia, ile ona czekała (z moich obliczeń wynika, że maksymalnie piętnaście minut) i wszędzie u "weterynarzy" wchodziła zawsze bez kolejki, tylko tutaj tak długo... Grzecznie zauważyłam, że mieliśmy dzisiaj do zrobienia kilka zdjęć rentgenowskich, badań USG, dwa zabiegi i dwa nagłe przypadki. Zanim zdążyłam doczekać się odpowiedzi, umknęłam z gabinetu i wróciłam dopiero z lekarzem. Psu wypadałoby zrobić dokładnie badania, bo wiele wskazywało na ropomacicze, ale właścicielka nie miała czasu, żeby zostać. Szybko szybko. Z tego pośpiechu okazało się, że nawet nie wzięła portfela, żeby zapłacić za leki przeciwgorączkowe :D Całości sytuacji dopełniałby tylko fakt, gdybyśmy już jej nigdy nie zobaczyli na oczy, ale nie... Wróciła. Zwracam honor.
Swoją drogą chętnie zobaczyłam diagnostykę ropomacicza.
Poza tym dzisiaj jak plaga psy ze zwyrodnieniami kręgosłupa i/lub stawów biodrowych. No, plaga to może duże słowo, ale trzy zwierzaki jak na jeden dyżur to chyba sporo. Z czego dwa przypadki okazały się potwierdzone, a jeden to tylko fałszywy alarm - dobrze dla pieska. Bacznie przysłuchiwałam się zaleceniom odnośnie psów ze zwyrodnieniami, gdyż mój osobisty futrzasty kompan też ma z tym problem. Dlatego teraz studiuję informacje o Cartrophenie, który poleciła mi połowa Duetu. Muszę dowiedzieć się, w jakim odstępie od ostatniej dawki Trocoxilu mogę go włączyć. Rozpaczliwie szukam sposobu, żeby pomóc mojemu psu, zgadza się.
I najważniejsze - robiłam dziś zastrzyk :D Podskórny, czyli żadna filozofia, bo czasami właściciele sami robią je w domu, ale... Duma była. I jest. Aż się wszyscy roześmieli, widząc moje zarumienione z emocji policzki - ale tak wesoło, przyjaźnie. Do tego dostałam do nabrania pięć dawek gęstego leku, żeby nauczyć się wreszcie robić to porządnie i sprawnie. I faktycznie, przy ostatniej strzykawce wyszło mi to w miarę przyzwoitym czasie.Już nauczyłam się zdejmować osłonkę z igieł, bo - wiem, to aż śmieszne - właśnie z tym mocowałam się najdłużej.
Poza tym dowiedziałam się, że świetnie, że jestem, bo moja pomoc im się bardzo przydaje. Właśnie dlatego tak lubię Duet :)
Tak naprawdę tydzień temu nie działo się absolutnie nic wartego uwagi. Ja sama stałam tylko w kącie i się nudziłam, bo nikt nie prosił mnie o żadną pomoc. Jak łatwo się domyśleć, dzień niemiłosiernie mi się dłużył, a po powrocie do domu tylko z niesmakiem wspominałam te kilka godzin, więc uznałam, że nawet nie chcę o nich pisać. Przy okazji doszłam do prostego wniosku - jeśli chcę czegoś się nauczyć, muszę czekać na Duet.
Nie czekałam długo, bo już dzisiaj spotkałam ich w lecznicy. Tak, tak, tak! Jakimś dziwnym trafem, zawsze przy nich jest do oglądania jakieś USG albo zdjęcie rentgenowskie. Dzisiaj, dokładnie jak przed dwoma tygodniami, ledwo weszłam, a już trafiłam na badanie USG. Najpierw suni Yorka, której pani właścicielka nie mogła doczekać się odpowiedzi na pytanie - będą szczeniaki czy nie będzie :) Niestety nawet po badaniu nie przybliżyła się o krok do rozwiązania zagadki, bo trzy tygodnie od krycia u tak małego psa to jeszcze za wcześnie by coś zauważyć. Zaraz potem trafiła się kolejna sunia, również stojąca pod znakiem zapytania i... pierwszy raz zobaczyłam coś na USG. Coś, co ewidentnie było szczeniaczkami. Nie, nie poczułam się jak prawdziwy lekarz. Po prostu ciąża była na tyle zaawansowana, że każdy by się zorientował.
Często to moje przesiadywanie w lecznicy skłania mnie ku idei, że powinien być jakiś zwierzęcy NFZ. Dzisiaj zjawiła się starsza pani z siedemnastoletnią (!) sunią, która nie jadła, miała kaszel, a na dodatek miała rzucające się od razu w oczy guzy na gruczole mlekowym. I niestety nie były to łagodne narośle. Jak wyjaśniła mi żeńska połowa Duetu - trzeba byłoby zrobić prześwietlenie, USG i badania krwi, żeby zobaczyć, czy nie ma przerzutów w płucach, które wyjaśniałyby kaszel, upewnić się, że serce, nerki i wątroba są zdrowe i dopiero wtedy dobrać jakieś leczenie. Ja ze swojego laickiego punktu widzenia zaserwowałabym psu chociaż kroplówkę z aminokwasami, a tu nie wolno. Wracając do istoty problemu - sunia tak naprawdę nie należała do pani, która z nią przyszła. To dzieci podrzuciły starego kundelka swojej matce. Podobno zaczęli jakieś leczenie, ale go nie kontynuowali. Biedna emerytka przywiązała się do suni, ale który starszy człowiek może wyłożyć sto pięćdziesiąt złotych na samą diagnostykę zwierzęcia, nie mówiąc już o leczeniu? Żaden. Pani doktor dała więc jakiś komplet tabletek, które niestety nie są w stanie wyleczyć przyczyny choroby.
NFZ to tylko taki rzucony slogan, mam nadzieję, że rozumiecie, co mnie boli w tej sytuacji.
Coraz częściej zdarza mi się natknąć na klientów, którym niedaleko do strony piekielni.pl. Tak jak dzisiaj. Gdy pani doktor wyszła do apteki, a ja sprzątałam, słyszałam wymianę zdań w poczekalni na temat kolejki. Pani która teraz miała wejść do gabinetu (poszła z psem na prześwietlenie) oczywiście szybko ustąpiła i dlatego po chwili wpadła do mnie pani z Yorkiem. Dowiedziałam się, że to w ogóle nie do pomyślenia, ile ona czekała (z moich obliczeń wynika, że maksymalnie piętnaście minut) i wszędzie u "weterynarzy" wchodziła zawsze bez kolejki, tylko tutaj tak długo... Grzecznie zauważyłam, że mieliśmy dzisiaj do zrobienia kilka zdjęć rentgenowskich, badań USG, dwa zabiegi i dwa nagłe przypadki. Zanim zdążyłam doczekać się odpowiedzi, umknęłam z gabinetu i wróciłam dopiero z lekarzem. Psu wypadałoby zrobić dokładnie badania, bo wiele wskazywało na ropomacicze, ale właścicielka nie miała czasu, żeby zostać. Szybko szybko. Z tego pośpiechu okazało się, że nawet nie wzięła portfela, żeby zapłacić za leki przeciwgorączkowe :D Całości sytuacji dopełniałby tylko fakt, gdybyśmy już jej nigdy nie zobaczyli na oczy, ale nie... Wróciła. Zwracam honor.
Swoją drogą chętnie zobaczyłam diagnostykę ropomacicza.
Poza tym dzisiaj jak plaga psy ze zwyrodnieniami kręgosłupa i/lub stawów biodrowych. No, plaga to może duże słowo, ale trzy zwierzaki jak na jeden dyżur to chyba sporo. Z czego dwa przypadki okazały się potwierdzone, a jeden to tylko fałszywy alarm - dobrze dla pieska. Bacznie przysłuchiwałam się zaleceniom odnośnie psów ze zwyrodnieniami, gdyż mój osobisty futrzasty kompan też ma z tym problem. Dlatego teraz studiuję informacje o Cartrophenie, który poleciła mi połowa Duetu. Muszę dowiedzieć się, w jakim odstępie od ostatniej dawki Trocoxilu mogę go włączyć. Rozpaczliwie szukam sposobu, żeby pomóc mojemu psu, zgadza się.
I najważniejsze - robiłam dziś zastrzyk :D Podskórny, czyli żadna filozofia, bo czasami właściciele sami robią je w domu, ale... Duma była. I jest. Aż się wszyscy roześmieli, widząc moje zarumienione z emocji policzki - ale tak wesoło, przyjaźnie. Do tego dostałam do nabrania pięć dawek gęstego leku, żeby nauczyć się wreszcie robić to porządnie i sprawnie. I faktycznie, przy ostatniej strzykawce wyszło mi to w miarę przyzwoitym czasie.Już nauczyłam się zdejmować osłonkę z igieł, bo - wiem, to aż śmieszne - właśnie z tym mocowałam się najdłużej.
Poza tym dowiedziałam się, że świetnie, że jestem, bo moja pomoc im się bardzo przydaje. Właśnie dlatego tak lubię Duet :)
sobota, 9 sierpnia 2014
Wolontariat dzień 5
Po dwutygodniowej przerwie wróciłam do lecznicy, jak zwykle nie do końca pewna siebie, po części z powodu niebieskich włosów, zjeżonych dumnie na mojej głowie. Po części dlatego, że ostatni raz byłam tam dwa tygodnie temu. Szmat czasu. Wiele się u mnie zmieniło.
Hurra, Duet lekarzy z dnia trzeciego! Taka właśnie była moja reakcja, kiedy już weszłam do lecznicy. Chociaż nie, w sumie nie miałam większego czasu na przemyślenia, bo od razu zawołali mnie do pomocy przy badaniu USG. Zdążyłam tylko pobieżnie zerknąć na wypełnioną po brzegi poczekalnię. Wiedziałam, że szykuje się ciekawy dzień.
Ciekawy przypadek numer 1.
York z tajemniczymi objawami. W ciągu jednego dnia (a raczej jednego ranka) złapały go trzy ataki "padaczkowe". Zwymiotował żółcią, po czym padł zesztywniały na ziemię i trząsł się kilka chwil. Mi, zwykłemu laikowi, pierwsza na myśl przyszła padaczka. Podczas badania okazało się, że psa boli brzuszek. Dlatego doktor zasugerował, że te ataki mogły być spowodowane bardzo silnymi skurczami. Psiak dostał leki przeciwzapalne i rozkurczowe. Ma zgłosić się na wizytę kontrolną.
Ciekawy przypadek numer 2
Szczeniak z objawami neurologicznymi w naprawdę kiepskim stanie. Leczony poprzednio u jakiegoś wiejskiego lekarza weterynarii. Nie zrozumcie mnie źle, sama kiedyś chciałabym być takim wiejskim "weteryniorzem", ale już po raz enty trafia do nas zwierzę, które było nieskutecznie leczone w jakimś gabinecie na wsi lub w małym miasteczku. Nieważne. Szczeniak leżał bezwładny jak zwłoki, ale gdy tylko próbowaliśmy mu pobrać krew, podnosił nieziemski lament i nawet wyrywał łapę. Dlatego zostawiliśmy go u nas w szpitaliku. Z tego co jeszcze zauważyłam/dowiedziałam się - zwężone źrenice, w ogóle nie połyka śliny, nie trzyma się na łapach, wymiotuje. Ostatecznie dał sobie pobrać krew - morfologia w porządku. Wyników badań biochemicznych się nie doczekałam. Po kroplówce szczeniak uspokoił się, ale nadal nikt nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Zapewne ja już się nie dowiem, mam tylko nadzieję, że maleństwo przeżyje.
Ciekawy przypadek numer 3
Pies z kaszlem. Cała lecznica go słyszała. Dzięki temu łatwo było stwierdzić, że długo czekał. Kaszel miał od dwóch dni. Gdy tylko się zaczął, pies dostał tabletki na robaki. Nie przeszło. Temperatura w normie. Zrobiliśmy prześwietlenie. Wszystko w porządku. Co tu zrobić? Sama chciałabym wiedzieć, jak to się skończyło, ale dzisiaj było tyle do roboty... Pewnie byłam w szpitalu albo w zabiegowym.
Ciekawy przypadek numer 4
Pies z niemal całkowicie odciętą opuszką na tylnej łapie. Wszyscy, łącznie z szefem, zgodnie stwierdzili, że trzeba szyć, bo samo się nie zrośnie. Właściciel nie jest przekonany. Pyta o cenę. Szef mówi. Właściciel nie jest przekonany podwójnie. Musi się zastanowić. Zostaliśmy więc w psem. Połowa Duetu z szefem ustala, że trzeba by szyć w znieczuleniu ogólnym. Przychodzi żona właściciela. Mówi, żeby szyć. Hurra. Zakładamy wenflon. Niosę psa do gabinetu zabiegowego. Szef podaje narkozę. Pies zasypia. Wpada połowa Duetu i mówi, że właściciel stwierdził, że nie chce szyć tej psiej łapy, bo zadzwonił gdzieś do znajomego na wsi i tam zrobią mu to taniej. Szefowi opadają ręce. Mi zresztą też. Szef stwierdza, że jak pies jest uśpiony, a zgoda podpisana, to niech się wszyscy wypchają. Szyjemy. A raczej Szef szyje, a ja trzymam. Taki układ mi jak najbardziej odpowiada. Połowa Duetu melduje, że właściciel bardzo niezadowolony. Gotowy był wieźć psa w narkozie na tą wieś. Nie komentujemy. Potem przemykam przez korytarz z uśpionym psem na rękach. Szczęśliwie omija mnie konfrontacja.
Ten dzień był jak dotąd najlepszy! Po pierwsze, mnóstwo roboty i nieustanny przepływ klientów. Po drugie, uwielbiam pracować z Duetem, bo przy nich najwięcej się można nauczyć.
Dla przykładu, pani doktor kazała mi nabrać leku do strzykawki. Zamurowało mnie konkretnie, bo to było moje marzenie od samego początku, ale jak dotąd nikt nie pokazał mi właściwie, o co chodzi, a wiedziałam tyle, ile podejrzałam. Poprosiłam nieśmiało o jakąś demonstrację. To było na zasadzie: "robisz tak, tak i tak, koniec". Za wiele mi to nie dało. No dobra. 2,6 centymetra. Wybieram dobrą strzykawkę, "piątkę". Igły nie jestem pewna. Pytam. Niebieska. Biorę buteleczkę. Jak na złość - mało leku. Będzie źle nabrać. Ręce się trzęsą. Właściciele psa obserwują mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Dwa wdechy na uspokojenie, próbuję. Kupa, nabrałam samo powietrze. Jeszcze raz. Dobra nasza! Powoli, ale nabieram. Kreseczki mienią mi się w oczach. Pytam, czy w porządku. W porządku. Odchodzę od stolika z lekami, czerwona jak burak albo i dwa. Z pewnością nie pokazałam się od tej profesjonalnej strony, ale byłam najszczęśliwsza pod słońcem.
Hurra, Duet lekarzy z dnia trzeciego! Taka właśnie była moja reakcja, kiedy już weszłam do lecznicy. Chociaż nie, w sumie nie miałam większego czasu na przemyślenia, bo od razu zawołali mnie do pomocy przy badaniu USG. Zdążyłam tylko pobieżnie zerknąć na wypełnioną po brzegi poczekalnię. Wiedziałam, że szykuje się ciekawy dzień.
Ciekawy przypadek numer 1.
York z tajemniczymi objawami. W ciągu jednego dnia (a raczej jednego ranka) złapały go trzy ataki "padaczkowe". Zwymiotował żółcią, po czym padł zesztywniały na ziemię i trząsł się kilka chwil. Mi, zwykłemu laikowi, pierwsza na myśl przyszła padaczka. Podczas badania okazało się, że psa boli brzuszek. Dlatego doktor zasugerował, że te ataki mogły być spowodowane bardzo silnymi skurczami. Psiak dostał leki przeciwzapalne i rozkurczowe. Ma zgłosić się na wizytę kontrolną.
Ciekawy przypadek numer 2
Szczeniak z objawami neurologicznymi w naprawdę kiepskim stanie. Leczony poprzednio u jakiegoś wiejskiego lekarza weterynarii. Nie zrozumcie mnie źle, sama kiedyś chciałabym być takim wiejskim "weteryniorzem", ale już po raz enty trafia do nas zwierzę, które było nieskutecznie leczone w jakimś gabinecie na wsi lub w małym miasteczku. Nieważne. Szczeniak leżał bezwładny jak zwłoki, ale gdy tylko próbowaliśmy mu pobrać krew, podnosił nieziemski lament i nawet wyrywał łapę. Dlatego zostawiliśmy go u nas w szpitaliku. Z tego co jeszcze zauważyłam/dowiedziałam się - zwężone źrenice, w ogóle nie połyka śliny, nie trzyma się na łapach, wymiotuje. Ostatecznie dał sobie pobrać krew - morfologia w porządku. Wyników badań biochemicznych się nie doczekałam. Po kroplówce szczeniak uspokoił się, ale nadal nikt nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Zapewne ja już się nie dowiem, mam tylko nadzieję, że maleństwo przeżyje.
Ciekawy przypadek numer 3
Pies z kaszlem. Cała lecznica go słyszała. Dzięki temu łatwo było stwierdzić, że długo czekał. Kaszel miał od dwóch dni. Gdy tylko się zaczął, pies dostał tabletki na robaki. Nie przeszło. Temperatura w normie. Zrobiliśmy prześwietlenie. Wszystko w porządku. Co tu zrobić? Sama chciałabym wiedzieć, jak to się skończyło, ale dzisiaj było tyle do roboty... Pewnie byłam w szpitalu albo w zabiegowym.
Ciekawy przypadek numer 4
Pies z niemal całkowicie odciętą opuszką na tylnej łapie. Wszyscy, łącznie z szefem, zgodnie stwierdzili, że trzeba szyć, bo samo się nie zrośnie. Właściciel nie jest przekonany. Pyta o cenę. Szef mówi. Właściciel nie jest przekonany podwójnie. Musi się zastanowić. Zostaliśmy więc w psem. Połowa Duetu z szefem ustala, że trzeba by szyć w znieczuleniu ogólnym. Przychodzi żona właściciela. Mówi, żeby szyć. Hurra. Zakładamy wenflon. Niosę psa do gabinetu zabiegowego. Szef podaje narkozę. Pies zasypia. Wpada połowa Duetu i mówi, że właściciel stwierdził, że nie chce szyć tej psiej łapy, bo zadzwonił gdzieś do znajomego na wsi i tam zrobią mu to taniej. Szefowi opadają ręce. Mi zresztą też. Szef stwierdza, że jak pies jest uśpiony, a zgoda podpisana, to niech się wszyscy wypchają. Szyjemy. A raczej Szef szyje, a ja trzymam. Taki układ mi jak najbardziej odpowiada. Połowa Duetu melduje, że właściciel bardzo niezadowolony. Gotowy był wieźć psa w narkozie na tą wieś. Nie komentujemy. Potem przemykam przez korytarz z uśpionym psem na rękach. Szczęśliwie omija mnie konfrontacja.
Ten dzień był jak dotąd najlepszy! Po pierwsze, mnóstwo roboty i nieustanny przepływ klientów. Po drugie, uwielbiam pracować z Duetem, bo przy nich najwięcej się można nauczyć.
Dla przykładu, pani doktor kazała mi nabrać leku do strzykawki. Zamurowało mnie konkretnie, bo to było moje marzenie od samego początku, ale jak dotąd nikt nie pokazał mi właściwie, o co chodzi, a wiedziałam tyle, ile podejrzałam. Poprosiłam nieśmiało o jakąś demonstrację. To było na zasadzie: "robisz tak, tak i tak, koniec". Za wiele mi to nie dało. No dobra. 2,6 centymetra. Wybieram dobrą strzykawkę, "piątkę". Igły nie jestem pewna. Pytam. Niebieska. Biorę buteleczkę. Jak na złość - mało leku. Będzie źle nabrać. Ręce się trzęsą. Właściciele psa obserwują mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Dwa wdechy na uspokojenie, próbuję. Kupa, nabrałam samo powietrze. Jeszcze raz. Dobra nasza! Powoli, ale nabieram. Kreseczki mienią mi się w oczach. Pytam, czy w porządku. W porządku. Odchodzę od stolika z lekami, czerwona jak burak albo i dwa. Z pewnością nie pokazałam się od tej profesjonalnej strony, ale byłam najszczęśliwsza pod słońcem.
sobota, 26 lipca 2014
Wolontariat dzień 4
Dzień zaczął się jak zwykle - od sprawdzenia pogody. Z jaszczurkowych obserwacji wynika, że im jest goręcej, tym mniejszy ruch w lecznicy. Ranek był wprawdzie obiecujący, ale później upał rozszalał się na dobre - i moja teoria się sprawdziła.
Trafiłam na panią doktor z dnia drugiego. Teraz trochę prywaty - lubię ją :) Zapytałam się o tego szczeniaka ze złamanym kręgosłupem, którym zajmowałam się dwa tygodnie temu. Okazało się, że już później właściciele nie zjawili się z nim w lecznicy, chociaż byli umówieni. Ciekawe byłyśmy, czy pies jeszcze żyje, więc pani doktor zadzwoniła na podany numer kontaktowy. Szczeniak na całe szczęście żyje, ale leki skończyły mu się jakiś czas temu, a właściciele nic z tym nie robią. Co więcej - wyjechali i pies został u ich rodziców, którzy - zapewne po części z racji wieku i obowiązków - nie bardzo mogą się nim zajmować. Zirytowało mnie to mocno. Najpierw młodzi ludzie przywożą psa, chcą leczyć, a potem (gdy okazuje się, że szczeniak nadal leży i trzeba się nim cały czas zajmować) podrzucają go rodzicom, nie przyjeżdżają z nim na kontrole, nie interesują się lekami... Jak można być tak bezmyślnym i nieodpowiedzialnym? Na szczęście pani doktor powiedziała kobiecie, że jeśli psa nie chcą, niech przywiozą go do lecznicy, ona go wykuruje, a potem znajdziemy mu dom. Bardzo się cieszę, że to zaproponowała. Na pewno znajdzie się ktoś zainteresowany młodym labradorem. Sama bym go wzięła, gdyby tylko mój osobisty pies nie był zazdrosnym królewiczem.
Poza tym okazało się, że w lecznicy jest teraz dziewczyna na stażu klinicznym po piątym roku, która studiuje w Lublinie. Jest naprawdę bardzo sympatyczna (miła odmiana po zetknięciu z koleżankami z technikum), odpowiadała na moje nudne pytania dotyczące studiów i była nieocenioną pomocą, gdy nie wiedziałam, co robić. A dzisiaj byłam jakaś wyjątkowo zakręcona, wszystko leciało mi z rąk, a mózg działał bardzo opornie.
Dzisiaj dzień był wyjątkowo leniwy i nie trafił się żaden interesujący pacjent. Ogólnie zjawiło się mało zwierzaków i dlatego głównie ogarniałyśmy psy i koty w szpitalu, a tam zdecydowanie było co robić. Wygryzione wenflony, podkłady do zmienienia, podłoga do mycia, miski do napełnienia, futro do wygłaskania :) Najbardziej rozbawił mnie kot ze złamaną kością udową. Gdy tylko wybudził się z narkozy, trzeba było przenieść go do innej klatki, bo poprzednia cała była zasikana, a kot robił niesamowity raban. Zajęłam się tym, bo nie wymagało specjalnej wiedzy medycznej... Ale jakie było moje zdziwienie, gdy po chwili kocio z wielkim gipsem zjawił się w drugiej sali, gdzie akurat byłam. Nie wiem jakim cudem, ale sam otworzył sobie klatkę. Trzeba było zamknąć go na kłódkę. Nie minęły dwie minuty, zerkam do kota - podkład i koc zwinięte w kącie, mruczek staje na głowie. WTF? M. wstawia mu do klatki kuwetę. Szczęście niewysłowione, kocio w kuwecie. Po może minucie znowu do niego zerkam - kot leży pod kuwetą i miauczy żałośnie. Jakim cudem, pytam się?! Zwierzaki nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" za dwa tygodnie. Jadę badać zachowania stadne w Kostrzynie nad Odrą :)
Trafiłam na panią doktor z dnia drugiego. Teraz trochę prywaty - lubię ją :) Zapytałam się o tego szczeniaka ze złamanym kręgosłupem, którym zajmowałam się dwa tygodnie temu. Okazało się, że już później właściciele nie zjawili się z nim w lecznicy, chociaż byli umówieni. Ciekawe byłyśmy, czy pies jeszcze żyje, więc pani doktor zadzwoniła na podany numer kontaktowy. Szczeniak na całe szczęście żyje, ale leki skończyły mu się jakiś czas temu, a właściciele nic z tym nie robią. Co więcej - wyjechali i pies został u ich rodziców, którzy - zapewne po części z racji wieku i obowiązków - nie bardzo mogą się nim zajmować. Zirytowało mnie to mocno. Najpierw młodzi ludzie przywożą psa, chcą leczyć, a potem (gdy okazuje się, że szczeniak nadal leży i trzeba się nim cały czas zajmować) podrzucają go rodzicom, nie przyjeżdżają z nim na kontrole, nie interesują się lekami... Jak można być tak bezmyślnym i nieodpowiedzialnym? Na szczęście pani doktor powiedziała kobiecie, że jeśli psa nie chcą, niech przywiozą go do lecznicy, ona go wykuruje, a potem znajdziemy mu dom. Bardzo się cieszę, że to zaproponowała. Na pewno znajdzie się ktoś zainteresowany młodym labradorem. Sama bym go wzięła, gdyby tylko mój osobisty pies nie był zazdrosnym królewiczem.
Poza tym okazało się, że w lecznicy jest teraz dziewczyna na stażu klinicznym po piątym roku, która studiuje w Lublinie. Jest naprawdę bardzo sympatyczna (miła odmiana po zetknięciu z koleżankami z technikum), odpowiadała na moje nudne pytania dotyczące studiów i była nieocenioną pomocą, gdy nie wiedziałam, co robić. A dzisiaj byłam jakaś wyjątkowo zakręcona, wszystko leciało mi z rąk, a mózg działał bardzo opornie.
Dzisiaj dzień był wyjątkowo leniwy i nie trafił się żaden interesujący pacjent. Ogólnie zjawiło się mało zwierzaków i dlatego głównie ogarniałyśmy psy i koty w szpitalu, a tam zdecydowanie było co robić. Wygryzione wenflony, podkłady do zmienienia, podłoga do mycia, miski do napełnienia, futro do wygłaskania :) Najbardziej rozbawił mnie kot ze złamaną kością udową. Gdy tylko wybudził się z narkozy, trzeba było przenieść go do innej klatki, bo poprzednia cała była zasikana, a kot robił niesamowity raban. Zajęłam się tym, bo nie wymagało specjalnej wiedzy medycznej... Ale jakie było moje zdziwienie, gdy po chwili kocio z wielkim gipsem zjawił się w drugiej sali, gdzie akurat byłam. Nie wiem jakim cudem, ale sam otworzył sobie klatkę. Trzeba było zamknąć go na kłódkę. Nie minęły dwie minuty, zerkam do kota - podkład i koc zwinięte w kącie, mruczek staje na głowie. WTF? M. wstawia mu do klatki kuwetę. Szczęście niewysłowione, kocio w kuwecie. Po może minucie znowu do niego zerkam - kot leży pod kuwetą i miauczy żałośnie. Jakim cudem, pytam się?! Zwierzaki nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" za dwa tygodnie. Jadę badać zachowania stadne w Kostrzynie nad Odrą :)
poniedziałek, 21 lipca 2014
Wolontariat dzień 3
Jaszczurkowe lenistwo osiągnęło taki poziom, że minęły trzy dni, a wpis nadal niedodany. Najwyższa pora to zmienić.
Trzeci dzień w lecznicy i jak na razie najbardziej spokojny. Pacjentów wyjątkowo mało. Długie przestoje wypełniałam włóczęgą między salą szpitalną, a ogrodem, zerkając ciągle, czy może jednak ktoś nie przyszedł. Najczęściej czekało mnie rozczarowanie.
Poznałam kolejną ekipę ludzi, wydaje mi się, że ostatnią. Z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że w lecznicy pracuje siedmiu lekarzy i czterech techników. I jeden wolontariusz na doczepkę. W każdym razie trafiłam chyba na najbardziej sympatyczną panią doktor pod słońcem. Nie dość, że rozmawiała ze mną, była przemiła, to w dodatku zadała mi pytanie, którego w życiu bym się nie spodziewała...
- Robiłaś już zastrzyk?
Moje oczy przybrały rozmiar spodków, a szczęka opadła. Udało mi się wykrztusić, że nie. Nikomu nie przyszło do głowy dopuszczać mnie do czegoś takiego, pomyślałam sobie. Uśmiechnięta pani doktor zapytała się mnie, czy wiem, jak to się robi. Natychmiast zobrazowałam jej całą moją wiedzę, zdobytą podczas podglądania lekarzy. Obiecała, że następny zastrzyk zrobię sama. Na szczęście - chociaż tak naprawdę strasznie żałowałam - okazja się nie trafiła. Mówi się trudno. Pozostaje mi mieć nadzieję, że będę częściej spotykać tą wspaniałą lekarkę.
W porównaniu z pierwszym dniem, gdzie tylko stałam w kącie, widzę ogromny postęp. Padło hasło "załóż rękawiczki", które sprawiło, że mało nie podskoczyłam to sufitu. Miałam tylko przemyć skórę psa roztworem nadmanganianu, ale i tak potraktowałam to niemal jako operację. Poza tym odrobaczałam kotka, co niby jest banalną czynnością, ale sprawiło mi mnóstwo radości.
Z ciekawych przypadków był w sumie tylko wilczur z płynem w jamie brzusznej. Wszyscy obecni w lecznicy musieli asystować przy badaniu USG, bo zwierzak za nic nie chciał współpracować. Po wielu bojach i równie wielu przeprowadzonych badaniach, nadal nie było do końca wiadomo, co jest przyczyną gromadzenia się płynu, ale lekarze dobrali odpowiednie leki i pies mógł wrócić do domu. Ciekawa jestem, co się z nim dzieje.
Poza tym - rutyna. Szczepienia, tabletki na odrobaczanie, kropelki na kleszcze, obcinanie pazurków, podejrzenie babeszjozy (chyba nie ma dnia bez takiego przypadku), wymioty, biegunki... Ale i tak bardzo mi się to życie lecznicy podoba. W końcu nie ma dwóch takich samych zwierząt, tak jak nie ma dwóch takich samych właścicieli. Każdy dzień jest inny i każdego dnia czeka coś nowego. To właśnie jedna z rzeczy, która podoba mi się w tym zawodzie.
Trzeci dzień w lecznicy i jak na razie najbardziej spokojny. Pacjentów wyjątkowo mało. Długie przestoje wypełniałam włóczęgą między salą szpitalną, a ogrodem, zerkając ciągle, czy może jednak ktoś nie przyszedł. Najczęściej czekało mnie rozczarowanie.
Poznałam kolejną ekipę ludzi, wydaje mi się, że ostatnią. Z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że w lecznicy pracuje siedmiu lekarzy i czterech techników. I jeden wolontariusz na doczepkę. W każdym razie trafiłam chyba na najbardziej sympatyczną panią doktor pod słońcem. Nie dość, że rozmawiała ze mną, była przemiła, to w dodatku zadała mi pytanie, którego w życiu bym się nie spodziewała...
- Robiłaś już zastrzyk?
Moje oczy przybrały rozmiar spodków, a szczęka opadła. Udało mi się wykrztusić, że nie. Nikomu nie przyszło do głowy dopuszczać mnie do czegoś takiego, pomyślałam sobie. Uśmiechnięta pani doktor zapytała się mnie, czy wiem, jak to się robi. Natychmiast zobrazowałam jej całą moją wiedzę, zdobytą podczas podglądania lekarzy. Obiecała, że następny zastrzyk zrobię sama. Na szczęście - chociaż tak naprawdę strasznie żałowałam - okazja się nie trafiła. Mówi się trudno. Pozostaje mi mieć nadzieję, że będę częściej spotykać tą wspaniałą lekarkę.
W porównaniu z pierwszym dniem, gdzie tylko stałam w kącie, widzę ogromny postęp. Padło hasło "załóż rękawiczki", które sprawiło, że mało nie podskoczyłam to sufitu. Miałam tylko przemyć skórę psa roztworem nadmanganianu, ale i tak potraktowałam to niemal jako operację. Poza tym odrobaczałam kotka, co niby jest banalną czynnością, ale sprawiło mi mnóstwo radości.
Z ciekawych przypadków był w sumie tylko wilczur z płynem w jamie brzusznej. Wszyscy obecni w lecznicy musieli asystować przy badaniu USG, bo zwierzak za nic nie chciał współpracować. Po wielu bojach i równie wielu przeprowadzonych badaniach, nadal nie było do końca wiadomo, co jest przyczyną gromadzenia się płynu, ale lekarze dobrali odpowiednie leki i pies mógł wrócić do domu. Ciekawa jestem, co się z nim dzieje.
Poza tym - rutyna. Szczepienia, tabletki na odrobaczanie, kropelki na kleszcze, obcinanie pazurków, podejrzenie babeszjozy (chyba nie ma dnia bez takiego przypadku), wymioty, biegunki... Ale i tak bardzo mi się to życie lecznicy podoba. W końcu nie ma dwóch takich samych zwierząt, tak jak nie ma dwóch takich samych właścicieli. Każdy dzień jest inny i każdego dnia czeka coś nowego. To właśnie jedna z rzeczy, która podoba mi się w tym zawodzie.
sobota, 12 lipca 2014
Wolontariat dzień 2
Ta sama godzina, to samo miejsce. Znowu sobota. Pogoda paskudna, więc przeczuwałam, że nie będzie wielkiego ruchu. W sumie to się tego obawiałam i z przerażeniem myślałam o nadchodzącym dniu, bo pustki w lecznicy to najgorszy możliwy scenariusz dla wolontariusza. Na szczęście nie było tak źle. Przestoje były może dwa lub trzy... Wtedy szłam po prostu do sali szpitalnej, gdzie leżał tylko jeden pacjent - szczeniak ze złamanym kręgiem lędźwiowym - więc nie kręciło się tam za wiele osób. Mogłam siedzieć w spokoju, pies miał towarzystwo i nie piszczał, a jednocześnie był ktoś, kto mógł go poić, karmić i robić mu naświetlania lampą. Same korzyści.
Za którymś razem, gdy wyszłam z sali szpitalnej, zobaczyłam dwie dziewczyny, na oko młodsze ode mnie, siedzące w poczekalni. Jedna z nich była w białym fartuchu, więc pomyślałam, że też są na wolontariacie. Strasznie się ucieszyłam, bo już ostatnio myślałam, że dobrze by było mieć koleżankę w takiej samej sytuacji jak ja. Mogłybyśmy sobie nawzajem pomagać, wymieniać się doświadczeniem, takie tam. Czekałam więc na dobrą chwilę, żeby z nimi porozmawiać. Chwila trafiła się, gdy pani doktor na chwilę wyszła z gabinetu, gdzie byłyśmy z nią we trzy (czułam się mało komfortowo przy takim zagęszczeniu osób). Zapytałam się, czy są na studiach. Nie, w technikum. Mało nie pacnęłam się ręką w czoło. Zapomniałam, że w miejscowym technikum otworzyli klasę o profilu technik weterynarii i że tamtejsi uczniowie muszą gdzieś chodzić na praktyki. Tak prawdę mówiąc, to w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Zapytałam się, w jakie dni przychodzą, żebyśmy się nie dublowały, bo robi się tłoczno. Zostałam obarczona niezbyt miłym spojrzeniem i dowiedziałam się, że "co z tego, w roku szkolnym byłyśmy tu we cztery na raz". A z resztą w przyszłym tygodniu kończą praktyki. Siedziałam już cicho, zazdroszcząc im, że przychodzą tu już tak długo i że nie miały problemu z bieganiem do szefa lecznicy. To one dostawały całą robotę "przynieś, wynieś", więc czułam się dodatkowo niepotrzebna i marzyłam już tylko o tym, żeby dać nogę do sali szpitalnej.
Coś drgnęło, gdy pani doktor poprosiła o stazę, a one obie zaczęły miotać się po gabinecie. Więc ja ją podałam. I to był taki mały przełom. Zaraz zostałam poproszona o probówkę do morfologii i nawet udało mi się jej nie pomylić z probówką do biochemii :D Godziny gapienia się na wszystkie procedury tydzień temu wreszcie zaplusowały.
Potem starałam się jeszcze porozmawiać z dziewczynami, bo byłam ciekawa, jak wyglądają zajęcia w technikum weterynaryjnym. Niestety jakoś nie szło mi dogadanie się ("Różne są. Praktyki też różne"). Zaryzykowałam ostatnie pytanie - czy chcą iść na wetę. Miałam nadzieję, że może ten temat jakoś nas połączy. Jedna mnie zignorowała, druga powiedziała, że w sumie to tak sobie. Uznałam, że dalsza próba nawiązania znajomości nie ma sensu. Nic nie wyjdzie z mojego marzenia o koleżance z wolontariatu.
Poszłam do sali szpitalnej naświetlić trochę szczeniaka lampą. I na tej czynności zastała mnie pani doktor. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ogarniesz się szybciej niż te dziewczyny z technikum. Są u nas od miesięcy, a nadal nie wiedzą, co to znaczy wbić igłę w kroplówkę.
I poszła. A ja zostałam z opadniętą szczęką, czerwonymi policzkami i bezbrzeżną radością z pierwszej pochwały. Z tego wszystkiego aż wyściskałam szczeniaka.
Bardzo się cieszę, że spotkałam dzisiaj w lecznicy panią, która tydzień temu uśpiła kota. Przyszła dzisiaj z nowym domownikiem - śliczną kotką, którą dostała od męża. Porozmawiałam sobie z nią - nadal była podłamana, ale teraz przynajmniej ma zwierzaka, którym może się zajmować. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją spotkam, oby w miłych okolicznościach. Naprawdę wspaniała kobieta.
Z ciekawych klientów była też pani, która przyszła z owczarkiem na zdjęcie szwów po wycięciu tłuszczaków. Zaciekawiła mnie bardzo jej historia. Nie byłam przy poprzedniej wizycie, ale i tak udało mi się dowiedzieć, że kobieta zajmuje się... ratowaniem zwierzaków. Ta suczka, którą przyprowadziła, służyła poprzedniemu właścicielowi tylko do rozrodu. Najprawdopodobniej kiedy przestała zachodzić w ciążę, zdecydował się jej pozbyć. Dał ogłoszenie w internecie i tak znalazła ją owa kobieta. Nie została wpuszczona na posesję, ale zdążyła się zorientować, że psy trzymane są w stodole. I wszystko wskazuje na to, że suczka, którą wzięła, była przywiązana parcianym sznurkiem, bo nawet po tygodniach kąpieli i czesania, sierść na szyi nie chcę wrócić do normy. Zostanie u klientki dopóki nie wygoją się rany po tłuszczakach, a potem trafi do nowego domu. Jestem bardzo zbudowana postawą takich ludzi. Sama mogłabym robić za taki dom zastępczy dla zwierzaków, gdybym tylko miała do tego warunki.
Z umiejętności praktycznych - nauczyłam się robić morfologię (jeeej!), doszłam do etapu dezynfekowania gazików przed zakładaniem wenflonu (pniemy się w górę, może niedługo dojdę do golenia :D), miałam pierwsze starcie z igłą podczas wypuszczania powietrza z kroplówki (i oczywiście pierwsze co zrobiłam, to ukułam się w palec). Nadal bawi mnie, że tak się cieszę z takich pozornie nieistotnych rzeczy. Ogólnie czułam się bardziej przydatna niż ostatnio, więc jestem mocno podbudowana dzisiejszym dniem. Uznałam, że do leków nawet nie chcę się dotykać, dopóki nie dojdę do etapu farmakologii. Na razie wystarczą mi igły, wenflony i probówki.
I zrobiło mi się bardzo miło, gdy pewna psina, przestraszona wizją spotkania z lekarzem, wskoczyła mi na kolana (akurat kucałam) i przytuliła się tak mocno, że za nic nie chciała się oderwać. To była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam, jeśli chodzi o kontakty ze zwierzętami.
Za którymś razem, gdy wyszłam z sali szpitalnej, zobaczyłam dwie dziewczyny, na oko młodsze ode mnie, siedzące w poczekalni. Jedna z nich była w białym fartuchu, więc pomyślałam, że też są na wolontariacie. Strasznie się ucieszyłam, bo już ostatnio myślałam, że dobrze by było mieć koleżankę w takiej samej sytuacji jak ja. Mogłybyśmy sobie nawzajem pomagać, wymieniać się doświadczeniem, takie tam. Czekałam więc na dobrą chwilę, żeby z nimi porozmawiać. Chwila trafiła się, gdy pani doktor na chwilę wyszła z gabinetu, gdzie byłyśmy z nią we trzy (czułam się mało komfortowo przy takim zagęszczeniu osób). Zapytałam się, czy są na studiach. Nie, w technikum. Mało nie pacnęłam się ręką w czoło. Zapomniałam, że w miejscowym technikum otworzyli klasę o profilu technik weterynarii i że tamtejsi uczniowie muszą gdzieś chodzić na praktyki. Tak prawdę mówiąc, to w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Zapytałam się, w jakie dni przychodzą, żebyśmy się nie dublowały, bo robi się tłoczno. Zostałam obarczona niezbyt miłym spojrzeniem i dowiedziałam się, że "co z tego, w roku szkolnym byłyśmy tu we cztery na raz". A z resztą w przyszłym tygodniu kończą praktyki. Siedziałam już cicho, zazdroszcząc im, że przychodzą tu już tak długo i że nie miały problemu z bieganiem do szefa lecznicy. To one dostawały całą robotę "przynieś, wynieś", więc czułam się dodatkowo niepotrzebna i marzyłam już tylko o tym, żeby dać nogę do sali szpitalnej.
Coś drgnęło, gdy pani doktor poprosiła o stazę, a one obie zaczęły miotać się po gabinecie. Więc ja ją podałam. I to był taki mały przełom. Zaraz zostałam poproszona o probówkę do morfologii i nawet udało mi się jej nie pomylić z probówką do biochemii :D Godziny gapienia się na wszystkie procedury tydzień temu wreszcie zaplusowały.
Potem starałam się jeszcze porozmawiać z dziewczynami, bo byłam ciekawa, jak wyglądają zajęcia w technikum weterynaryjnym. Niestety jakoś nie szło mi dogadanie się ("Różne są. Praktyki też różne"). Zaryzykowałam ostatnie pytanie - czy chcą iść na wetę. Miałam nadzieję, że może ten temat jakoś nas połączy. Jedna mnie zignorowała, druga powiedziała, że w sumie to tak sobie. Uznałam, że dalsza próba nawiązania znajomości nie ma sensu. Nic nie wyjdzie z mojego marzenia o koleżance z wolontariatu.
Poszłam do sali szpitalnej naświetlić trochę szczeniaka lampą. I na tej czynności zastała mnie pani doktor. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ogarniesz się szybciej niż te dziewczyny z technikum. Są u nas od miesięcy, a nadal nie wiedzą, co to znaczy wbić igłę w kroplówkę.
I poszła. A ja zostałam z opadniętą szczęką, czerwonymi policzkami i bezbrzeżną radością z pierwszej pochwały. Z tego wszystkiego aż wyściskałam szczeniaka.
Bardzo się cieszę, że spotkałam dzisiaj w lecznicy panią, która tydzień temu uśpiła kota. Przyszła dzisiaj z nowym domownikiem - śliczną kotką, którą dostała od męża. Porozmawiałam sobie z nią - nadal była podłamana, ale teraz przynajmniej ma zwierzaka, którym może się zajmować. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją spotkam, oby w miłych okolicznościach. Naprawdę wspaniała kobieta.
Z ciekawych klientów była też pani, która przyszła z owczarkiem na zdjęcie szwów po wycięciu tłuszczaków. Zaciekawiła mnie bardzo jej historia. Nie byłam przy poprzedniej wizycie, ale i tak udało mi się dowiedzieć, że kobieta zajmuje się... ratowaniem zwierzaków. Ta suczka, którą przyprowadziła, służyła poprzedniemu właścicielowi tylko do rozrodu. Najprawdopodobniej kiedy przestała zachodzić w ciążę, zdecydował się jej pozbyć. Dał ogłoszenie w internecie i tak znalazła ją owa kobieta. Nie została wpuszczona na posesję, ale zdążyła się zorientować, że psy trzymane są w stodole. I wszystko wskazuje na to, że suczka, którą wzięła, była przywiązana parcianym sznurkiem, bo nawet po tygodniach kąpieli i czesania, sierść na szyi nie chcę wrócić do normy. Zostanie u klientki dopóki nie wygoją się rany po tłuszczakach, a potem trafi do nowego domu. Jestem bardzo zbudowana postawą takich ludzi. Sama mogłabym robić za taki dom zastępczy dla zwierzaków, gdybym tylko miała do tego warunki.
Z umiejętności praktycznych - nauczyłam się robić morfologię (jeeej!), doszłam do etapu dezynfekowania gazików przed zakładaniem wenflonu (pniemy się w górę, może niedługo dojdę do golenia :D), miałam pierwsze starcie z igłą podczas wypuszczania powietrza z kroplówki (i oczywiście pierwsze co zrobiłam, to ukułam się w palec). Nadal bawi mnie, że tak się cieszę z takich pozornie nieistotnych rzeczy. Ogólnie czułam się bardziej przydatna niż ostatnio, więc jestem mocno podbudowana dzisiejszym dniem. Uznałam, że do leków nawet nie chcę się dotykać, dopóki nie dojdę do etapu farmakologii. Na razie wystarczą mi igły, wenflony i probówki.
I zrobiło mi się bardzo miło, gdy pewna psina, przestraszona wizją spotkania z lekarzem, wskoczyła mi na kolana (akurat kucałam) i przytuliła się tak mocno, że za nic nie chciała się oderwać. To była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam, jeśli chodzi o kontakty ze zwierzętami.
sobota, 5 lipca 2014
Wolontariat dzień 1
Jaszczurce jednak się udało. W sobotę przed dziewiątą stawiła się w lecznicy, targana wątpliwościami w stylu "jak wcześnie wypada przyjść do pracy, gdy się tak naprawdę nie pracuje?". Pierwszy dzień upłynął w zasadzie tylko na patrzeniu i idę o zakład, że tak samo będą wyglądać kolejne dni. Stałam jak cień w kącie, wychylając się tylko, żeby a) popatrzeć bliżej na badanie b) posprzątać. Umiejętności praktyczne, które zyskałam: dezynfekcja stołu. Ogólnie wyrzucałam strzykawki, opatrunki, myłam stół albo i podłogę, zamiatałam futro, podawałam co potrzebne (ale nic z lekarstw). Marzy mi się, żeby kiedyś pozwolili mi nabrać jakiegoś leku do strzykawki albo kazali ogolić łapę do pobrania krwi. Jak to takie drobne rzeczy mogą być dla młodego studenta milowym krokiem... Szkoda, że lekarze nie zdają sobie z tego sprawy. Może kiedyś ich nieśmiało uświadomię...? Przez sześć godzin trafiło się tylko dziesięć minut przerwy, kiedy nie było pacjentów. Naturalnie mogłam sobie pójść odsapnąć kiedy chciałam, bo nikt mnie tam nie trzymał, ale nie chciałam, to mijałoby się z celem. Chociaż nogi wchodziły w du... duszę.
Może po godzinie od przyjścia byłam świadkiem eutanazji kota. Zanim jeszcze poszłam na studia bałam się tego momentu, ale... nie było tak źle. Nie zaczęłam płakać, nie dostałam żadnego rozstroju emocjonalnego, nic z tych rzeczy. Cieszę się też, że nikt nie potraktował mnie jak dziecko i nie kazał wyjść z gabinetu. Tylko zrobiło mi się bardzo szkoda właścicielki, nawet chwilę z nią porozmawiałam, bo... Cóż. Widać było, że tego potrzebuje. A lekarka i technik skupione były bardziej na pracy (koszty zastrzyku, koszty kremacji, to wyjdzie tyle i tyle), czego - rzecz jasna - nie można mieć im za złe.
Najbardziej krwawo w gabinecie zrobiło się dzisiaj za sprawą... właścicieli. Chociaż nie, nie do końca. Sprawcą wszystkiego były pazury, które odcisnęły swój ślad na ciele właściciela. Najpierw była psina, bardzo łagodna, która zaczęła się miotać przy badaniu i - nie bardzo wiedząc, w czyją rękę celuje - podrapała swojego pana tak celnie, że rozorała mu całe przedramię. Krew płynęła tak szybko i w takiej ilości, że biedny pan nie nadążał z tamowaniem. Wszyscy odwrócili uwagę od psa i zajęli się opatrywaniem mężczyzny, bo on zdecydowanie bardziej potrzebował pomocy niż jego pies. Dla odmiany drugim zbrodniarzem był kot, który tak wbił pazury w swojego pana, że jeden z nich zostawił w jego ciele na wieczną pamiątkę. Cóż za siła musiała drzemać w tym kocie!
Poza tym było kilku pacjentów na zasadzie "mój piesek jest osowiały". I co tu właściwie robić, gdy nic na chorobę nie wskazuje, a klient upiera się, że stworzenie jest niemrawe? Podziwiam ogarnięcie lekarzy, którzy umieją coś wymyślić. Absolutnie nie chodzi mi o to, by objawy ignorować, w końcu to właściciel zna pupila najlepiej... A ja sama w środku niedzieli leciałam kiedyś z psem na złamanie karku do lecznicy, bo uznałam, że może mieć babeszjozę. A objawy były tylko takie, że nie chciał jeść i się bawić. Na szczęście babeszjozy nie było, za to była jakaś infekcja, na którą dostał antybiotyki i momentalnie odżył.
Hitem dnia była dla mnie pani, która przyszła z ratlerkiem na przycięcie pazurków. Pani doktor przyjęła pieska, zabrała się za obcinanie...
- Ale to nie tak.
Klientka. Lekarka patrzy zdziwiona.
- To nie tak. Tu był taki pan doktor, on przycinał inaczej. Tak jak powinno być. Nie mogła by pani zawołać jakiegoś lekarza?
Ja stłumiłam śmiech i uśmiech, pani doktor nie. Wyjaśniła, bardzo uprzejmie, że ona właśnie jest lekarzem. Klientka odetchnęła z ulgą.
- O, to dobrze. Bo zrobili teraz studium weterynaryjne, po co to komu - ja nie wiem - i kręcą się tu tacy po studium, pazury źle obetną, szkoda gadać.
Patrzyła przy tym uważnie na mnie, bo akurat trzymałam drugą łapę ratlerka, żeby jeden z za długich pazurów nie znalazł się w oku pani doktor. Sama nie wiem, jak klientka zareagowałaby na informację, że nie jestem nawet po studium, a dopiero na początku studiów. Pewnie w ogóle nie pozwoliłaby mi się zbliżyć do psa.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" już za tydzień.
Może po godzinie od przyjścia byłam świadkiem eutanazji kota. Zanim jeszcze poszłam na studia bałam się tego momentu, ale... nie było tak źle. Nie zaczęłam płakać, nie dostałam żadnego rozstroju emocjonalnego, nic z tych rzeczy. Cieszę się też, że nikt nie potraktował mnie jak dziecko i nie kazał wyjść z gabinetu. Tylko zrobiło mi się bardzo szkoda właścicielki, nawet chwilę z nią porozmawiałam, bo... Cóż. Widać było, że tego potrzebuje. A lekarka i technik skupione były bardziej na pracy (koszty zastrzyku, koszty kremacji, to wyjdzie tyle i tyle), czego - rzecz jasna - nie można mieć im za złe.
Najbardziej krwawo w gabinecie zrobiło się dzisiaj za sprawą... właścicieli. Chociaż nie, nie do końca. Sprawcą wszystkiego były pazury, które odcisnęły swój ślad na ciele właściciela. Najpierw była psina, bardzo łagodna, która zaczęła się miotać przy badaniu i - nie bardzo wiedząc, w czyją rękę celuje - podrapała swojego pana tak celnie, że rozorała mu całe przedramię. Krew płynęła tak szybko i w takiej ilości, że biedny pan nie nadążał z tamowaniem. Wszyscy odwrócili uwagę od psa i zajęli się opatrywaniem mężczyzny, bo on zdecydowanie bardziej potrzebował pomocy niż jego pies. Dla odmiany drugim zbrodniarzem był kot, który tak wbił pazury w swojego pana, że jeden z nich zostawił w jego ciele na wieczną pamiątkę. Cóż za siła musiała drzemać w tym kocie!
Poza tym było kilku pacjentów na zasadzie "mój piesek jest osowiały". I co tu właściwie robić, gdy nic na chorobę nie wskazuje, a klient upiera się, że stworzenie jest niemrawe? Podziwiam ogarnięcie lekarzy, którzy umieją coś wymyślić. Absolutnie nie chodzi mi o to, by objawy ignorować, w końcu to właściciel zna pupila najlepiej... A ja sama w środku niedzieli leciałam kiedyś z psem na złamanie karku do lecznicy, bo uznałam, że może mieć babeszjozę. A objawy były tylko takie, że nie chciał jeść i się bawić. Na szczęście babeszjozy nie było, za to była jakaś infekcja, na którą dostał antybiotyki i momentalnie odżył.
Hitem dnia była dla mnie pani, która przyszła z ratlerkiem na przycięcie pazurków. Pani doktor przyjęła pieska, zabrała się za obcinanie...
- Ale to nie tak.
Klientka. Lekarka patrzy zdziwiona.
- To nie tak. Tu był taki pan doktor, on przycinał inaczej. Tak jak powinno być. Nie mogła by pani zawołać jakiegoś lekarza?
Ja stłumiłam śmiech i uśmiech, pani doktor nie. Wyjaśniła, bardzo uprzejmie, że ona właśnie jest lekarzem. Klientka odetchnęła z ulgą.
- O, to dobrze. Bo zrobili teraz studium weterynaryjne, po co to komu - ja nie wiem - i kręcą się tu tacy po studium, pazury źle obetną, szkoda gadać.
Patrzyła przy tym uważnie na mnie, bo akurat trzymałam drugą łapę ratlerka, żeby jeden z za długich pazurów nie znalazł się w oku pani doktor. Sama nie wiem, jak klientka zareagowałaby na informację, że nie jestem nawet po studium, a dopiero na początku studiów. Pewnie w ogóle nie pozwoliłaby mi się zbliżyć do psa.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" już za tydzień.
piątek, 27 czerwca 2014
Materiały na pierwszy rok
Jaszczurka po wielu trudach wreszcie wyniosła się ze swojego studenckiego mieszkania, wlokąc ze sobą zastraszającą ilość dobytku. Największą i najcięższą walizą była ta, w której spakowałam materiały, które udało mi się zgromadzić przez pierwszy rok studiów. Do tego stopnia, że zniesienie jej ze schodów było drogą przez mękę.
W domu usiadłam i posegregowałam wszystkie papierzyska i zeszyty, żeby wiedzieć, co w ogóle mam. Dlatego teraz mogę powiedzieć śmiało:
Oddam materiały na pierwszy rok.
Tak, oddam. Pisałam już coś o kupowaniu cudzych notatek, które w ogóle nam mogą nie pasować. Ja chętnie podzielę się nimi za darmo. Po co mi coś, co zalega tylko na strychu i nigdy już do tego nie zajrzę, skoro może komuś pomóc? No właśnie. A co mam?
W domu usiadłam i posegregowałam wszystkie papierzyska i zeszyty, żeby wiedzieć, co w ogóle mam. Dlatego teraz mogę powiedzieć śmiało:
Oddam materiały na pierwszy rok.
Tak, oddam. Pisałam już coś o kupowaniu cudzych notatek, które w ogóle nam mogą nie pasować. Ja chętnie podzielę się nimi za darmo. Po co mi coś, co zalega tylko na strychu i nigdy już do tego nie zajrzę, skoro może komuś pomóc? No właśnie. A co mam?
- Zeszyt z notatkami z chemii, czyli opracowanie wszystkie zagadnienia na kolokwia
- Wydrukowane materiały do ćwiczeń z chemii (są one dostępne na stronie internetowej, ale mogę pomóc wam oszczędzić papier i tusz :))
- Zeszyt z notatkami z biofizyki
- Notatki z biologii i biologii komórki (mnóstwo tego, trochę ręczne, trochę pisane na komputerze, jakieś pytania z egzaminów)
- Opracowania mięśni z anatomii (tylko w formie elektronicznej)
- Opracowane zagadnienia z BHP (innymi słowy - pytania na zaliczenie)
- Notatki z ochrony środowiska (też jakieś ogólnodostępne z chomika, ale znowu - możecie zaoszczędzić na papierze)
- Materiały na OWI
- Zagadnienia z historii weterynarii
- "Anatomia porównawcza kręgowców" Szarski (pdf, przydatna na biologię)
- "Bezkręgowce, podstawy morfologii funkcjonalnej, systematyki i filogenezy" Jura (pdf, również na biologię)
- Dwie części atlasu Popesko (pdf)
- "Biochemia zwierząt" Malinowska (pdf)
- "Biofizyka" Jaroszyk
- "Zoologia" Dobrowolski, Klimaszewski Szelęgiewicz (czyli popularne "Trojaczki")
- "Seminaria z cytofizjologii" Kawiak
piątek, 20 czerwca 2014
W poszukiwaniu wakacyjnego zajęcia
Jak wiadomo (albo i nie) największą dumą studenta weterynarii jest możliwość wolontariatu w lecznicy, klinice lub gabinecie weterynaryjnym. Moi znajomi zajmowali się tym już na pierwszym semestrze studiów, a niektórzy nawet w liceum. Ja chciałam poczekać z tym do wakacji, jako że miałam upatrzoną bardzo dobrą lecznicę w swoim rodzinnym mieście i od zawsze marzyło mi się, żeby tam pracować. Pierwsze podejście miałam jakoś w maju. Dowiedziałam się wtedy, że oni czegoś takiego nie praktykują, że mają już komplet pracowników, ale żeby zapytać bliżej wakacji. W międzyczasie obskoczyłam mniejsze gabinety, licząc, że może tam ktoś zechce mnie bez problemów, jednak wszyscy odsyłali mnie do tej lecznicy. Bo największa, największy ruch, największe szanse na nauczenie się czegoś... Ogólnie wszystko "naj". Tłumaczyłam, że tam zbyt chętni nie są, żebym kręciła im się pod nogami. Zawsze reakcją było zdziwienie.
Dziś miałam drugie podejście. Szef nie miał dla mnie czasu, więc dwadzieścia minut stałam na korytarzu, mijana przez innych pracowników. Moje zazdrosne spojrzenia na ich uniformy, plakietki i nitrylowe rękawiczki powinny wręcz palić. Ostatecznie szef się zlitował i zatrzymał się przy mnie w pół kroku, prosząc żeby było szybko. Było szybko! Oczywiście mnie nie pamiętał. Usłyszałam to, co wcześniej - że czegoś takiego nie robią, nie bardzo jest miejsce i tak dalej. Powiedziałam, że może któryś technik odejdzie na urlop. Nawet tydzień pracy by mnie satysfakcjonował. A jeśli boją się, że będę przeszkadzać, to mogę przychodzić w niedziele, kiedy jest mniejszy ruch. Cokolwiek! Szef kręcił głową, patrzył w ścianę i kazał mi przyjść pierwszego lipca. A on się w tym czasie zastanowił. Nie chciałam mówić, że już raz coś takiego słyszałam. Jednak teraz dostałam konkretną datę, zawsze to coś. Więc teraz skreślam dni do pierwszego lipca i zaciskam kciuki, żebym właśnie w ten dzień musiała kupować sobie błyskawicznie uniform medyczny.
Dziś miałam drugie podejście. Szef nie miał dla mnie czasu, więc dwadzieścia minut stałam na korytarzu, mijana przez innych pracowników. Moje zazdrosne spojrzenia na ich uniformy, plakietki i nitrylowe rękawiczki powinny wręcz palić. Ostatecznie szef się zlitował i zatrzymał się przy mnie w pół kroku, prosząc żeby było szybko. Było szybko! Oczywiście mnie nie pamiętał. Usłyszałam to, co wcześniej - że czegoś takiego nie robią, nie bardzo jest miejsce i tak dalej. Powiedziałam, że może któryś technik odejdzie na urlop. Nawet tydzień pracy by mnie satysfakcjonował. A jeśli boją się, że będę przeszkadzać, to mogę przychodzić w niedziele, kiedy jest mniejszy ruch. Cokolwiek! Szef kręcił głową, patrzył w ścianę i kazał mi przyjść pierwszego lipca. A on się w tym czasie zastanowił. Nie chciałam mówić, że już raz coś takiego słyszałam. Jednak teraz dostałam konkretną datę, zawsze to coś. Więc teraz skreślam dni do pierwszego lipca i zaciskam kciuki, żebym właśnie w ten dzień musiała kupować sobie błyskawicznie uniform medyczny.
czwartek, 19 czerwca 2014
Mniej ważne przedmioty na drugim semestrze lubelskiej weterynarii
Łacina
Angielski
Wychowanie fizyczne
Agronomia
Są to same wykłady, na których obecność jest nieobowiązkowa. Warto jednak mieć jakieś notatki. Zaliczenie jest testowe, jednak pytania są dość szczegółowe. Grupa Jaszczurki miała to szczęście, że zdawała jako ostatnia. Zdążyliśmy więc zebrać pośpieszny wywiad, przerobić pytania, które miały inne grupy, przez co prawie wszyscy zdaliśmy. Okazało się, że jest tylko jeden zestaw. W najgorszej sytuacji były więc grupy, które wchodziły jako pierwsze.
Historia weterynarii
Jaszczurka zjawiła się na wykładach tylko raz i obiecała sobie, że nigdy więcej. Nie tyle chodzi o treść przedmiotu (chociaż historia i ja nigdy się nie lubiłyśmy), co o sposób prowadzenia zajęć. Sami się przekonacie :) Zaliczenie jest testowe, zmienianych jest tylko kilka pytań.
Biostatystyka
Zmora studentów weterynarii. Na ćwiczeniach rozwiązuje się zadania ze statystyki przy pomocy Excela. Generalnie nikt nie wie, o co w tym chodzi, ale robi to, co mu każą. Na zaliczeniu dostaje się jedno zadanie i ma się pół godziny na rozwiązanie go. Można mieć notatki, ale wcale nie jest to wielką pomocą, bo zdarzają się zadania inaczej sformułowane, z innymi danymi, innymi oznaczeniami... Zmiany niewielkie, ale wystarczą, by wprowadzić w błąd studenta, który przedmiotu nie rozumie. A nie rozumie znaczna większość.
Bioetyka
Już na pierwszych wykładach może czekać was szok, ponieważ przedmiot prowadzi... ksiądz. Przedmiot teoretycznie świecki, jednak nawiązania do religii są na każdym kroku. Na wykładach sprawdzana jest obecność (wyczytywanie nazwiskami). Jeśli ktoś będzie miał komplet obecności, dostaje automatycznie 4.5 na zaliczeniu. Jeśli ktoś ma jedną/dwie nieobecności, ma przeczytać jeden rozdział z książki (tytuł będzie podany) i odpowiedzieć na pytania. Przy większej liczbie nieobecności, trzeba przeczytać całą książkę. W praktyce jednak wygląda to zupełnie inaczej. Czasami dostanie się pytanie z rozdziału, a czasami z wykładów, dlatego radzę sobie przypomnieć, o czym było mówione. Jeśli komuś odpowiedź nie pójdzie zbyt dobrze, może usłyszeć niezbyt miłe uwagi ze strony prowadzącego.
Ochrona własności intelektualnej
Rocznik Jaszczurki miał ten przedmiot z nowym prowadzącym. Obecność na wykładach nie jest obowiązkowa, ale zdecydowanie pomocna przy zaliczeniu. Nawet jeśli nie uda się być na liście (która robiona jest w takiej formie, że nie ma możliwości nikogo dopisać), warto chodzić na resztę wykładów, bo prowadzący dobrze kojarzy twarze. Jaszczurkę właśnie to uratowało, bo pytania na zaliczeniu niezbyt jej przypasowały.
Angielski
Wychowanie fizyczne
Agronomia
Są to same wykłady, na których obecność jest nieobowiązkowa. Warto jednak mieć jakieś notatki. Zaliczenie jest testowe, jednak pytania są dość szczegółowe. Grupa Jaszczurki miała to szczęście, że zdawała jako ostatnia. Zdążyliśmy więc zebrać pośpieszny wywiad, przerobić pytania, które miały inne grupy, przez co prawie wszyscy zdaliśmy. Okazało się, że jest tylko jeden zestaw. W najgorszej sytuacji były więc grupy, które wchodziły jako pierwsze.
Historia weterynarii
Jaszczurka zjawiła się na wykładach tylko raz i obiecała sobie, że nigdy więcej. Nie tyle chodzi o treść przedmiotu (chociaż historia i ja nigdy się nie lubiłyśmy), co o sposób prowadzenia zajęć. Sami się przekonacie :) Zaliczenie jest testowe, zmienianych jest tylko kilka pytań.
Biostatystyka
Zmora studentów weterynarii. Na ćwiczeniach rozwiązuje się zadania ze statystyki przy pomocy Excela. Generalnie nikt nie wie, o co w tym chodzi, ale robi to, co mu każą. Na zaliczeniu dostaje się jedno zadanie i ma się pół godziny na rozwiązanie go. Można mieć notatki, ale wcale nie jest to wielką pomocą, bo zdarzają się zadania inaczej sformułowane, z innymi danymi, innymi oznaczeniami... Zmiany niewielkie, ale wystarczą, by wprowadzić w błąd studenta, który przedmiotu nie rozumie. A nie rozumie znaczna większość.
Bioetyka
Już na pierwszych wykładach może czekać was szok, ponieważ przedmiot prowadzi... ksiądz. Przedmiot teoretycznie świecki, jednak nawiązania do religii są na każdym kroku. Na wykładach sprawdzana jest obecność (wyczytywanie nazwiskami). Jeśli ktoś będzie miał komplet obecności, dostaje automatycznie 4.5 na zaliczeniu. Jeśli ktoś ma jedną/dwie nieobecności, ma przeczytać jeden rozdział z książki (tytuł będzie podany) i odpowiedzieć na pytania. Przy większej liczbie nieobecności, trzeba przeczytać całą książkę. W praktyce jednak wygląda to zupełnie inaczej. Czasami dostanie się pytanie z rozdziału, a czasami z wykładów, dlatego radzę sobie przypomnieć, o czym było mówione. Jeśli komuś odpowiedź nie pójdzie zbyt dobrze, może usłyszeć niezbyt miłe uwagi ze strony prowadzącego.
Ochrona własności intelektualnej
Rocznik Jaszczurki miał ten przedmiot z nowym prowadzącym. Obecność na wykładach nie jest obowiązkowa, ale zdecydowanie pomocna przy zaliczeniu. Nawet jeśli nie uda się być na liście (która robiona jest w takiej formie, że nie ma możliwości nikogo dopisać), warto chodzić na resztę wykładów, bo prowadzący dobrze kojarzy twarze. Jaszczurkę właśnie to uratowało, bo pytania na zaliczeniu niezbyt jej przypasowały.
Ważne przedmioty na drugim semestrze lubelskiej weterynarii
Anatomia
Histologia i embriologia
Biochemia
Przedmiot, na który uczęszczać mogą tylko wybrańcy, którzy zaliczyli chemię. Trwa dwa semestry. Ćwiczenia są raz w tygodniu po dwie i pół godziny, tak samo jak chemia. Nie ma jako takich wejściówek, więc nie trzeba aż tak się spinać. Jednak to, co robi się na ćwiczeniach jest bardziej skomplikowane, często trzeba ścigać się z czasem i łatwiej dostać jakąś karną pracę.
Kolokwia są trzy w semestrze i składają się z dwóch części - pisemnej, na której trzeba zaliczyć wzory z odpowiedniego tematu, i ustnej. Ustne zaliczenia z biochemii to zmora Jaszczurki, jeszcze żadnego nie udało zaliczyć jej się w pierwszym terminie. Wszystko bowiem zależy od tego, do którego z prowadzących traficie. Jaszczurka wielkiego szczęścia nie miała... Tydzień przed kolokwium jest wejściówka ze wzorów w formie dobrze znanej z chemii - wyświetlane na rzutniku pytania. Kto zaliczy wejściówkę (a nie jest to szczególnie łatwe, bo można mieć tylko jeden błąd) zwolniony jest z części pisemnej kolokwium.
Po pierwszym semestrze jest zaliczenie pracowni. My mierzyliśmy absorbancję. Tak naprawdę do tej pory Jaszczurka nie wie, na czym to wszystko miało polegać. Na szczęście zawsze można liczyć na pomoc kolegów.
Drobny update po zakończeniu przedmiotu: Naprawdę polecam Wam podręcznik Malinowskiej zamiast tej cegły autorstwa Bańkowskiego. W Malinowskiej wszystko opisane jest genialnie przejrzyście, mi tylko ta książka wystarczyła do zdania egzaminu w pierwszym terminie, więc uwierzcie, znajdziecie tam wszystko, czego na biochemię potrzeba... Choć czasami różne informacje są w różnych dziwnych miejscach :)
Biofizyka
Brzmi strasznie, prawda? Jaszczurka była przerażona, bo z fizyki w liceum zawsze była głąbem... A tu czekało ją miłe zaskoczenie.
Na pierwszych ćwiczeniach grupa dzielona jest na trzyosobowe zespoły. Na zajęcia każdy zespół ma przygotować się z innego tematu (np. napięcie powierzchniowe, prawo Ohma, wahadło matematyczne), napisać z niego wejściówkę i zrobić odpowiednie ćwiczenie. Dostaniecie zagadnienia, które trzeba opracować z każdego tematu, jeśli ktoś zrobi to rzetelnie, na pewno zda wejściówkę na dobrą ocenę. A starać się warto, bo jeśli ktoś ze wszystkich wejściówek będzie miał średnią co najmniej 4.5, będzie zwolniony z egzaminu. W praktyce jednak wystarczy średnia 4.0 i obecność na wszystkich wykładach. Koniec końców z mojej grupy egzamin pisały trzy osoby.
Prowadzący ćwiczenia są bardzo mili, chętnie pomagają w wykonaniu ćwiczeń, tłumaczą błędy, popełnione na wejściówkach, tak więc jest bardzo sympatycznie. W przyszłym roku może się coś zmienić, ponieważ główna osoba odpowiedzialna za przedmiot odchodzi na urlop macierzyński.
Ochrona środowiska
Zajęcia mogą być bardzo przyjemne lub średnio przyjemne, zależnie od tego, kto prowadzi ćwiczenia. Jaszczurka miała szczęście być w tej pierwszej grupie.
Ćwiczenia polegały na dyskutowaniu na zadany temat, wymianie poglądów, można było dowiedzieć się mnóstwa rzeczy w przyjaznej formie. Nie trzeba notować, bo prezentacje były udostępniane. Na semestr były dwa kolokwia, które nikomu nie przysporzyły większego stresu, bo można było pisać z sąsiadem. Ewentualnie sąsiadami :) Kto osiągnął z kolokwiów średnią 4.5 zwolniony był z egzaminu. W przypadku niższej średniej ratowały plusy za aktywność, uzyskane na ćwiczeniach. Dzień przed egzaminem, po dyskusji z innymi prowadzącymi, okazało się, że będą zwalniać od średniej 4.25, nawet jeśli ktoś nie miał ani jednego plusa. To właśnie uratowało Jaszczurkę.
Genetyka
Ćwiczenia polegają na rozwiązywaniu zadań. Później te same zadania są na kolokwiach, których jest trzy w semestrze. Zwolnień z egzaminu nie ma, ale pytania powtarzają się od kilku lat, a nawet gdy są jakieś nowe, można rozpracować je, posiadając jedynie wiedzę licealną. Ciężko cokolwiek więcej powiedzieć o tym przedmiocie. Jest jednym z najmniej problematycznych na całym kierunku :)
Histologia i embriologia
Biochemia
Przedmiot, na który uczęszczać mogą tylko wybrańcy, którzy zaliczyli chemię. Trwa dwa semestry. Ćwiczenia są raz w tygodniu po dwie i pół godziny, tak samo jak chemia. Nie ma jako takich wejściówek, więc nie trzeba aż tak się spinać. Jednak to, co robi się na ćwiczeniach jest bardziej skomplikowane, często trzeba ścigać się z czasem i łatwiej dostać jakąś karną pracę.
Kolokwia są trzy w semestrze i składają się z dwóch części - pisemnej, na której trzeba zaliczyć wzory z odpowiedniego tematu, i ustnej. Ustne zaliczenia z biochemii to zmora Jaszczurki, jeszcze żadnego nie udało zaliczyć jej się w pierwszym terminie. Wszystko bowiem zależy od tego, do którego z prowadzących traficie. Jaszczurka wielkiego szczęścia nie miała... Tydzień przed kolokwium jest wejściówka ze wzorów w formie dobrze znanej z chemii - wyświetlane na rzutniku pytania. Kto zaliczy wejściówkę (a nie jest to szczególnie łatwe, bo można mieć tylko jeden błąd) zwolniony jest z części pisemnej kolokwium.
Po pierwszym semestrze jest zaliczenie pracowni. My mierzyliśmy absorbancję. Tak naprawdę do tej pory Jaszczurka nie wie, na czym to wszystko miało polegać. Na szczęście zawsze można liczyć na pomoc kolegów.
Drobny update po zakończeniu przedmiotu: Naprawdę polecam Wam podręcznik Malinowskiej zamiast tej cegły autorstwa Bańkowskiego. W Malinowskiej wszystko opisane jest genialnie przejrzyście, mi tylko ta książka wystarczyła do zdania egzaminu w pierwszym terminie, więc uwierzcie, znajdziecie tam wszystko, czego na biochemię potrzeba... Choć czasami różne informacje są w różnych dziwnych miejscach :)
Biofizyka
Brzmi strasznie, prawda? Jaszczurka była przerażona, bo z fizyki w liceum zawsze była głąbem... A tu czekało ją miłe zaskoczenie.
Na pierwszych ćwiczeniach grupa dzielona jest na trzyosobowe zespoły. Na zajęcia każdy zespół ma przygotować się z innego tematu (np. napięcie powierzchniowe, prawo Ohma, wahadło matematyczne), napisać z niego wejściówkę i zrobić odpowiednie ćwiczenie. Dostaniecie zagadnienia, które trzeba opracować z każdego tematu, jeśli ktoś zrobi to rzetelnie, na pewno zda wejściówkę na dobrą ocenę. A starać się warto, bo jeśli ktoś ze wszystkich wejściówek będzie miał średnią co najmniej 4.5, będzie zwolniony z egzaminu. W praktyce jednak wystarczy średnia 4.0 i obecność na wszystkich wykładach. Koniec końców z mojej grupy egzamin pisały trzy osoby.
Prowadzący ćwiczenia są bardzo mili, chętnie pomagają w wykonaniu ćwiczeń, tłumaczą błędy, popełnione na wejściówkach, tak więc jest bardzo sympatycznie. W przyszłym roku może się coś zmienić, ponieważ główna osoba odpowiedzialna za przedmiot odchodzi na urlop macierzyński.
Ochrona środowiska
Zajęcia mogą być bardzo przyjemne lub średnio przyjemne, zależnie od tego, kto prowadzi ćwiczenia. Jaszczurka miała szczęście być w tej pierwszej grupie.
Ćwiczenia polegały na dyskutowaniu na zadany temat, wymianie poglądów, można było dowiedzieć się mnóstwa rzeczy w przyjaznej formie. Nie trzeba notować, bo prezentacje były udostępniane. Na semestr były dwa kolokwia, które nikomu nie przysporzyły większego stresu, bo można było pisać z sąsiadem. Ewentualnie sąsiadami :) Kto osiągnął z kolokwiów średnią 4.5 zwolniony był z egzaminu. W przypadku niższej średniej ratowały plusy za aktywność, uzyskane na ćwiczeniach. Dzień przed egzaminem, po dyskusji z innymi prowadzącymi, okazało się, że będą zwalniać od średniej 4.25, nawet jeśli ktoś nie miał ani jednego plusa. To właśnie uratowało Jaszczurkę.
Genetyka
Ćwiczenia polegają na rozwiązywaniu zadań. Później te same zadania są na kolokwiach, których jest trzy w semestrze. Zwolnień z egzaminu nie ma, ale pytania powtarzają się od kilku lat, a nawet gdy są jakieś nowe, można rozpracować je, posiadając jedynie wiedzę licealną. Ciężko cokolwiek więcej powiedzieć o tym przedmiocie. Jest jednym z najmniej problematycznych na całym kierunku :)
poniedziałek, 16 czerwca 2014
Jak nie dać się zwariować?
Gdy tylko zjawicie się na weterynarii, czy to w Lublinie czy w jakimkolwiek innym mieście, zaraz zostaniecie zasypani ofertami od ludzi ze starszych roczników, którzy będą chcieli sprzedać wszystko - książki, notatki, kości, co tylko przyjdzie im do głowy. Po pierwsze - spokojnie.
Książek najpierw poszukajcie w bibliotece. Po co kupować coś, co możemy mieć za darmo, a jest nam potrzebne tylko na jeden semestr? Jeśli chcecie mieć jakiś podręcznik na własność, rozważcie skserowanie go. Koszty są niższe, a komfort nauki nawet większy w porównaniu do oryginału.
Jeśli chodzi o notatki, to zastanówcie się, czy naprawdę będziecie w stanie zrozumieć, o co chodziło komuś, kto je sporządzał. W końcu każdy tworzy takie pomoce naukowe pod siebie, często operuje jakimiś skrótami, może coś pominąć i tak dalej. Sprawdzajcie też chomiki weterynaryjne, których jest kilka, żeby ktoś przypadkiem nie usiłował wcisnąć wam czegoś, co jest ogólnodostępne za darmo.
Kwestia kości... Na to zawsze jest szał na pierwszym roku, co starsi sprytnie wykorzystują, żądając jakichś absurdalnych cen. Najbardziej pożądane są czaszki końskie. Czy warto się w taką pomoc zaopatrzyć... Ciężko powiedzieć. Ja miałam czaszkę świni, którą wypreparowała dla mnie znajoma. Nie uważam, żebym wyrzuciła pieniądze w błoto, dobrze było mieć zawsze pod ręką taką świnkę i znaleźć na niej wszystkie interesujące elementy. Z drugiej strony jednak na zaliczeniu możecie dostać konia, krowę, świnię lub psa (baardzo sporadycznie owcę lub kozę), a kupowanie wszystkich tych czaszek i całej masy innych kości wykończyłoby was finansowo. I tak człowiek najwięcej się uczy na dyżurach w prosektorium (które mogę kiedyś szerzej opisać), które są organizowane przed zaliczeniem. Więc jeśli nie macie pieniędzy lub możliwości zakupu kości, wcale się nie martwcie i nie patrzcie na innych, którzy prześcigają się w ilości kupionych rzeczy. Osteologia jest do ogarnięcia i bez tego.
Uważajcie na oferty na allegro - w okolicach mojego zaliczenia z osteologii był sprzedawca, który wystawiał mnóstwo końskich czaszek, na aukcji było ich kilka(naście), a na zdjęciu jedna. Moja znajoma skorzystała z tej oferty i dostała jakąś źle wypreparowaną czaszkę, w której były jeszcze resztki mięsa i zadomowiły się robaki. Czekał ją więc długi bój z domestosem :)
Niskobudżetową opcją jest zakup świńskiego łba (bo tylko taki dostaniecie) w sklepie mięsnym i wypreparowanie go na własną rękę. Osobiście tego nie robiłam, ale znam ludzi, którzy się w to bawili (w końcu tak też powstała "moja" czaszka). Wbrew pozorom taka preparacja nie jest specjalnie trudna i nie wymaga szczególnej wiedzy anatomicznej, jedynie trochę chęci. Generalnie całość opiera się na gotowaniu. Można o tym poczytać na forach np. tu:
http://www.forum.biolog.pl/preparacja-czaszki-vt44408.htm.
Książek najpierw poszukajcie w bibliotece. Po co kupować coś, co możemy mieć za darmo, a jest nam potrzebne tylko na jeden semestr? Jeśli chcecie mieć jakiś podręcznik na własność, rozważcie skserowanie go. Koszty są niższe, a komfort nauki nawet większy w porównaniu do oryginału.
Jeśli chodzi o notatki, to zastanówcie się, czy naprawdę będziecie w stanie zrozumieć, o co chodziło komuś, kto je sporządzał. W końcu każdy tworzy takie pomoce naukowe pod siebie, często operuje jakimiś skrótami, może coś pominąć i tak dalej. Sprawdzajcie też chomiki weterynaryjne, których jest kilka, żeby ktoś przypadkiem nie usiłował wcisnąć wam czegoś, co jest ogólnodostępne za darmo.
Kwestia kości... Na to zawsze jest szał na pierwszym roku, co starsi sprytnie wykorzystują, żądając jakichś absurdalnych cen. Najbardziej pożądane są czaszki końskie. Czy warto się w taką pomoc zaopatrzyć... Ciężko powiedzieć. Ja miałam czaszkę świni, którą wypreparowała dla mnie znajoma. Nie uważam, żebym wyrzuciła pieniądze w błoto, dobrze było mieć zawsze pod ręką taką świnkę i znaleźć na niej wszystkie interesujące elementy. Z drugiej strony jednak na zaliczeniu możecie dostać konia, krowę, świnię lub psa (baardzo sporadycznie owcę lub kozę), a kupowanie wszystkich tych czaszek i całej masy innych kości wykończyłoby was finansowo. I tak człowiek najwięcej się uczy na dyżurach w prosektorium (które mogę kiedyś szerzej opisać), które są organizowane przed zaliczeniem. Więc jeśli nie macie pieniędzy lub możliwości zakupu kości, wcale się nie martwcie i nie patrzcie na innych, którzy prześcigają się w ilości kupionych rzeczy. Osteologia jest do ogarnięcia i bez tego.
Uważajcie na oferty na allegro - w okolicach mojego zaliczenia z osteologii był sprzedawca, który wystawiał mnóstwo końskich czaszek, na aukcji było ich kilka(naście), a na zdjęciu jedna. Moja znajoma skorzystała z tej oferty i dostała jakąś źle wypreparowaną czaszkę, w której były jeszcze resztki mięsa i zadomowiły się robaki. Czekał ją więc długi bój z domestosem :)
Niskobudżetową opcją jest zakup świńskiego łba (bo tylko taki dostaniecie) w sklepie mięsnym i wypreparowanie go na własną rękę. Osobiście tego nie robiłam, ale znam ludzi, którzy się w to bawili (w końcu tak też powstała "moja" czaszka). Wbrew pozorom taka preparacja nie jest specjalnie trudna i nie wymaga szczególnej wiedzy anatomicznej, jedynie trochę chęci. Generalnie całość opiera się na gotowaniu. Można o tym poczytać na forach np. tu:
http://www.forum.biolog.pl/preparacja-czaszki-vt44408.htm.
środa, 11 czerwca 2014
Mniej ważne przedmioty na pierwszym semestrze lubelskiej weterynarii
Łacina
Jest co dwa tygodnie po półtorej godziny. Trwa dwa semestry. Zdecydowanie nie jest to przedmiot pasjonujący, ale atmosfera na zajęciach jest miła, więc da się wysiedzieć. Jeśli ktoś miał już łacinę w liceum może ubiegać się o zwolnienie z zajęć. Jest kilka wejściówek, a semestr kończy się dużym kolokwium. Trzeba też zaliczyć czytanie. Można mieć jedną nieobecność.
Angielski
Raz w tygodniu po półtorej godziny. Jeśli chodzi o grupy, to jest z tym różnie. Teoretycznie składając dokumenty na uczelnię, wybiera się poziom, na jakim chce się uczyć, w praktyce u nas można było robić dowolne roszady między grupami. Jeśli przez cały tok nauki języka (dwa lata) ma się średnią minimum 4.5 jest się zwolnionym z egzaminu końcowego. Jaszczurka jest na dobrej drodze ku temu :)
Wychowanie fizyczne
Raz w tygodniu po półtorej godziny. Trwa dwa semestry. Można być na sali lub basenie, studenci rozdzielani są losowo. Potem można się przepisać, nikt nie robi większych problemów, trzeba tylko pozałatwiać jakieś papierki, nigdy się tym nie interesowałam bliżej. Atmosfera i problematyczność (lub jej brak) zależy od prowadzącego. Mi akurat trafiła się świetna osoba, ale znam niezbyt miłe postacie. "Sala" w praktyce oznacza krążenie między różnymi pomieszczeniami: salą sportową, salą aerobową (czyli rowerki, bieżnie i ergometry wioślarskie), salą fitness i siłownią.
Psychologia/filozofia
Obowiązkowy przedmiot humanistyczny. Na szczęście trwa tylko semestr. Wyboru dokonuje się poprzez przyjście na pierwsze zajęcia i wpisanie się na listę. Jaszczurce oba przedmioty wydawały się ciekawe jak zeszłoroczny śnieg, ale zdecydowała się na psychologię, bo filozofia była w piątki po południu. Ostrzegam z góry: są problemy z zaliczeniem tego przedmiotu. Nie ma notatek, bo nikt ich nie robi, a prowadzący nie chce nic udostępnić, na zaliczeniu za każdą próbę ściągania jest zabierana kartka. W konsekwencji jest to loteria. Niektórym udaje się za pierwszym razem, ale terminów było chyba cztery, zanim wszyscy osiągnęli wymagany poziom wiedzy :P Z tego co wiem filozofię zaliczało się poprzez zrobienie referatu.
BHP
Bardzo przyjemny przedmiot w formie nieobowiązkowych wykładów, na których zjawia się tylko garstka osób. Są puszczane listy, jednak nie ma żadnych konsekwencji nawet jeśli nie znajdzie się na żadnej. Zaliczenie to tylko formalność, na moim roku zdali wszyscy. Pytania są znane.
Technologia informacyjna
Półtorej godziny ćwiczeń + wykłady. Jaszczurki łapka nigdy na wykładach nie postała, ale z tego co pamiętam, za obecności był jakiś plus do oceny. Zaliczenie zależy od prowadzącego, mi się bardzo podobało ("kto chce tróję, może wyjść").
I to wszystko. Jak widać, przedmiotów nie jest specjalnie dużo. Pierwszy semestr to dopiero rozgrzewka :) Generalnie według mnie jest odpowiednia gradacja stopnia trudności, tak że student nie przeżyje wielkiego szoku, a będzie powoli wdrażał się w weterynaryjny świat.
Podział, którego dokonałam, jest wyjątkowo nieprofesjonalny, ale sami przyznacie - filozofia z anatomią niewiele ma wspólnego.
Jest co dwa tygodnie po półtorej godziny. Trwa dwa semestry. Zdecydowanie nie jest to przedmiot pasjonujący, ale atmosfera na zajęciach jest miła, więc da się wysiedzieć. Jeśli ktoś miał już łacinę w liceum może ubiegać się o zwolnienie z zajęć. Jest kilka wejściówek, a semestr kończy się dużym kolokwium. Trzeba też zaliczyć czytanie. Można mieć jedną nieobecność.
Angielski
Raz w tygodniu po półtorej godziny. Jeśli chodzi o grupy, to jest z tym różnie. Teoretycznie składając dokumenty na uczelnię, wybiera się poziom, na jakim chce się uczyć, w praktyce u nas można było robić dowolne roszady między grupami. Jeśli przez cały tok nauki języka (dwa lata) ma się średnią minimum 4.5 jest się zwolnionym z egzaminu końcowego. Jaszczurka jest na dobrej drodze ku temu :)
Wychowanie fizyczne
Raz w tygodniu po półtorej godziny. Trwa dwa semestry. Można być na sali lub basenie, studenci rozdzielani są losowo. Potem można się przepisać, nikt nie robi większych problemów, trzeba tylko pozałatwiać jakieś papierki, nigdy się tym nie interesowałam bliżej. Atmosfera i problematyczność (lub jej brak) zależy od prowadzącego. Mi akurat trafiła się świetna osoba, ale znam niezbyt miłe postacie. "Sala" w praktyce oznacza krążenie między różnymi pomieszczeniami: salą sportową, salą aerobową (czyli rowerki, bieżnie i ergometry wioślarskie), salą fitness i siłownią.
Psychologia/filozofia
Obowiązkowy przedmiot humanistyczny. Na szczęście trwa tylko semestr. Wyboru dokonuje się poprzez przyjście na pierwsze zajęcia i wpisanie się na listę. Jaszczurce oba przedmioty wydawały się ciekawe jak zeszłoroczny śnieg, ale zdecydowała się na psychologię, bo filozofia była w piątki po południu. Ostrzegam z góry: są problemy z zaliczeniem tego przedmiotu. Nie ma notatek, bo nikt ich nie robi, a prowadzący nie chce nic udostępnić, na zaliczeniu za każdą próbę ściągania jest zabierana kartka. W konsekwencji jest to loteria. Niektórym udaje się za pierwszym razem, ale terminów było chyba cztery, zanim wszyscy osiągnęli wymagany poziom wiedzy :P Z tego co wiem filozofię zaliczało się poprzez zrobienie referatu.
BHP
Bardzo przyjemny przedmiot w formie nieobowiązkowych wykładów, na których zjawia się tylko garstka osób. Są puszczane listy, jednak nie ma żadnych konsekwencji nawet jeśli nie znajdzie się na żadnej. Zaliczenie to tylko formalność, na moim roku zdali wszyscy. Pytania są znane.
Technologia informacyjna
Półtorej godziny ćwiczeń + wykłady. Jaszczurki łapka nigdy na wykładach nie postała, ale z tego co pamiętam, za obecności był jakiś plus do oceny. Zaliczenie zależy od prowadzącego, mi się bardzo podobało ("kto chce tróję, może wyjść").
I to wszystko. Jak widać, przedmiotów nie jest specjalnie dużo. Pierwszy semestr to dopiero rozgrzewka :) Generalnie według mnie jest odpowiednia gradacja stopnia trudności, tak że student nie przeżyje wielkiego szoku, a będzie powoli wdrażał się w weterynaryjny świat.
Podział, którego dokonałam, jest wyjątkowo nieprofesjonalny, ale sami przyznacie - filozofia z anatomią niewiele ma wspólnego.
Ważne przedmioty na pierwszym semestrze lubelskiej weterynarii
Update 2016: Pamiętajcie, że tak wyglądały te przedmioty w 2013 roku. Z tego co wiem, teraz sposób prowadzenia zajęć się pozmieniał, więc traktujcie tę notkę bardziej jako historię studiowania kilka lat temu :)
Anatomia
Trwa trzy semestry. Pierwotnie odbywała się dwa razy w tygodniu po półtorej godziny, później zmienili na trzy godziny raz w tygodniu, jak będzie w przyszłym roku - nie wiadomo.
Sale są dwie, stołów było osiem, zostało siedem, przyszły rok stoi pod wielkim znakiem zapytania. Niedawno zmarła najważniejsza osoba w zakładzie anatomii i teraz przeprowadzane są próby przywrócenia wszystkiego do normalności.
Jedno na pewno się nie zmieni - zaczyna się od kości. Zaliczenie osteologii jest pod koniec listopada. Ja swoje wspominam bardzo pozytywnie, ale to zależy od tego, do kogo się trafi. Po kościach są pierwsze zmagania ze skalpelem, ogólnie nazywane "mięśniami", gdzie preparuje się końskie nogi i łby tak, żeby odsłonić wszystkie najważniejsze mięśnie, naczynia, nerwy.
Ciężko mi napisać cokolwiek więcej, bo przyszły rok odnośnie tego przedmiotu jest zagadką.
Histologia i embriologia
Histologia prowadzona jest na ćwiczeniach, embriologia na wykładach. Właśnie ten przedmiot sprawia, że rzesze zaspanych studentów ściągają w poniedziałku na 7:30 do murów Coll Vetu, albowiem obecność na liście - która zazwyczaj jest jedna w semestrze, z obserwacji Jaszczurki wynika, że zawsze w okolicy ferii/świąt - skutkuje możliwością pisania zerówki z embriologii. Teraz to zapewne brzmi nijak i z pewnością nie tak poważnie, by zrywać się w poniedziałek bladym świtem z łóżka, ale uwierzcie - warto. Jeśli uda zaliczyć się embrio w przedterminie, potem w sesji letniej jest jedno zmartwienie z głowy. A egzamin z histologii to wystarczające zmartwienie.
Ćwiczenia z histologii są przyjemne, pracuje się na mikroskopach, omawia preparaty. Na szczęście nie trzeba ich własnoręcznie rysować, wszyscy muszą kupić sobie zeszycik (dość drogi, jak na takie maleństwo, ale potem okazuje się prawdziwym skarbem), w którym znajdują się rysunki wszystkich preparatów. Co trzy zajęcia jest kolokwium, które trwa jakieś piętnaście minut, pytań jest całkiem sporo, ale wszystkie są krótkiej odpowiedzi - często jest to jedno czy dwa słowa. Gdy noga się podwinie i ocena z kolokwium niestety nie jest tą upragnioną trójką, na następnych ćwiczeniach jest drugi termin. Jest on z reguły trudniejszy od pierwszego, bo wyświetlany jest na slajdach i często trzeba najpierw rozpoznać daną strukturę, żeby móc odpowiedzieć na pytanie... A nie jest to wcale takie proste. Gdy i drugi termin nie wyjdzie, trzeba umówić się z jednym z prowadzących na trzeci termin, który jest ustny. Nie znam osoby, która nie zaliczyłaby trzeciego terminu, więc nic się nie bójcie. Do kolokwiów najlepiej uczyć się z notatek, jeśli ktoś nie nadąża notować na ćwiczeniach, można skorzystać z tych wrzuconych na chomika (aishout). Są całkiem przyzwoite.
Tydzień przed sesją letnią jest egzamin praktyczny, który w tym roku polegał na rozpoznaniu jednego preparatu i odpowiedzi na związane z nim pytania, zadane przez egzaminatora. Jaszczurce spodobało się to do tego stopnia, że podchodziła do niego dwa razy :) Po egzaminie praktycznym jest teoretyczny, który składa się z trzech pytań z histologii i dwóch z embriologii. Trzeba pisać wszystko co się wie, im więcej tym lepiej, byle z sensem.
Biologia i biologia komórki
W poprzednich semestrach prowadzone na zasadzie pół semestru jedno, pół semestru drugie, mój rocznik miał jako pierwszy w jednym tygodniu biologię, w drugim biologię komórki, więc egzaminy z obu przedmiotów były w sesji zimowej.
Jedyną adrenaliną na tych zajęciach jest pytanie z systematyki na biologii. Dobra rada - jeśli będziecie u doktora G. (bo nie wiem, jak pytają inni) nauczcie się po prostu wszystkiego po łacinie, nie bawcie się w podziały, co należy do jakiej gromady i tak dalej. Takie rzeczy są dopiero, gdy zwleka się z poprawieniem systematyki do końca semestru, co akurat wiem z autopsji.
Dla Jaszczurki dodatkową adrenaliną był referat. To właśnie jest potrzebne, żeby zostać dopuszczonym do egzaminu z biologii - każdy stół musi przygotować referat na temat filogenezy danego układu np. pokarmowego. Podobno wszyscy dostają z tego zaliczenie. Wszyscy, oprócz grupy Jaszczurki :D Dlatego gościłam na dywaniku u pana doktora chyba trzy razy.
Biologia komórki, która jest z tym samym prowadzącym, nie jest szczególnie pasjonującym przedmiotem. Polega między innymi na oglądaniu elektronogramów. To takie czarno-białe obrazki, coś jak USG komórki, mówiąc językiem mocno niefachowym. Trzeba je zaliczyć przed egzaminem (czyli po prostu rozpoznać, co wyświetlane jest na slajdzie), ale nie było jakoś specjalnie trudno. Egzamin też jest całkiem przystępny, bo to test jednokrotnego wyboru. Z biologii komórki mój rocznik pierwszy razy miał układane nowe pytania (czyli nie było testów z zeszłego roku, szok i bieda), ale wystarczyło przerobić uczciwie zagadnienia, podane na stronie internetowej, żeby spokojnie zdać.
Chemia
Jeden z postrachów na pierwszym semestrze. Jaszczurka osłuchała się tyle strasznych słów na temat chemii, że na pierwsze ćwiczenia przyszła przerażona, wykuta na blachę i przygotowana na najgorsze. Okazało się, że nikt jej nie zjadł ani nawet nie nadgryzł.
Na każdych ćwiczeniach jest wejściówka, na której jest do zdobycia 10 punktów. O ile dobrze pamiętam, wejściówek jest siedem, a żeby nie pisać rozbójnika trzeba zdobyć 40 punktów. Na początku wszyscy byli bardzo spięci, bojąc się ściągnąć na siebie gniew prowadzących, pod koniec semestru można było czasem zerknąć na kartkę kolegi ;) Materiały do wejściówek są umieszczone w internecie.
Na ćwiczeniach robi się doświadczenia, których opisy można znaleźć na stronie internetowej zakładu. Problemy Jaszczurka miała tylko z miareczkowaniem, którego wynik praktycznie zmyśliła i... zaliczyła! Przy niektórych ćwiczeniach błędny wynik często skutkuje karnym referatem, ale nie martwcie się na zapas.
Przedmiot kończy się przed końcem semestru, egzamin (testowy, pytania się powtarzają) jest przed sesją, wcześniej biednych studentów czeka zaliczenie pracowni, co może być całkiem przyjemne - mojemu rocznikowi trafiło się wykrywanie cukrów. Wszystko będzie znośne, byle nie byłoby to miareczkowaniem. Jeśli nie mieliście do czynienia z tą szatańską czynnością - cieszcie się!
Na ćwiczeniach ze wszystkich powyższych przedmiotów, trzeba mieć fartuch. Brak fartucha najczęściej skutkuje wyproszeniem z zajęć.
Anatomia
Trwa trzy semestry. Pierwotnie odbywała się dwa razy w tygodniu po półtorej godziny, później zmienili na trzy godziny raz w tygodniu, jak będzie w przyszłym roku - nie wiadomo.
Sale są dwie, stołów było osiem, zostało siedem, przyszły rok stoi pod wielkim znakiem zapytania. Niedawno zmarła najważniejsza osoba w zakładzie anatomii i teraz przeprowadzane są próby przywrócenia wszystkiego do normalności.
Jedno na pewno się nie zmieni - zaczyna się od kości. Zaliczenie osteologii jest pod koniec listopada. Ja swoje wspominam bardzo pozytywnie, ale to zależy od tego, do kogo się trafi. Po kościach są pierwsze zmagania ze skalpelem, ogólnie nazywane "mięśniami", gdzie preparuje się końskie nogi i łby tak, żeby odsłonić wszystkie najważniejsze mięśnie, naczynia, nerwy.
Ciężko mi napisać cokolwiek więcej, bo przyszły rok odnośnie tego przedmiotu jest zagadką.
Histologia i embriologia
Histologia prowadzona jest na ćwiczeniach, embriologia na wykładach. Właśnie ten przedmiot sprawia, że rzesze zaspanych studentów ściągają w poniedziałku na 7:30 do murów Coll Vetu, albowiem obecność na liście - która zazwyczaj jest jedna w semestrze, z obserwacji Jaszczurki wynika, że zawsze w okolicy ferii/świąt - skutkuje możliwością pisania zerówki z embriologii. Teraz to zapewne brzmi nijak i z pewnością nie tak poważnie, by zrywać się w poniedziałek bladym świtem z łóżka, ale uwierzcie - warto. Jeśli uda zaliczyć się embrio w przedterminie, potem w sesji letniej jest jedno zmartwienie z głowy. A egzamin z histologii to wystarczające zmartwienie.
Ćwiczenia z histologii są przyjemne, pracuje się na mikroskopach, omawia preparaty. Na szczęście nie trzeba ich własnoręcznie rysować, wszyscy muszą kupić sobie zeszycik (dość drogi, jak na takie maleństwo, ale potem okazuje się prawdziwym skarbem), w którym znajdują się rysunki wszystkich preparatów. Co trzy zajęcia jest kolokwium, które trwa jakieś piętnaście minut, pytań jest całkiem sporo, ale wszystkie są krótkiej odpowiedzi - często jest to jedno czy dwa słowa. Gdy noga się podwinie i ocena z kolokwium niestety nie jest tą upragnioną trójką, na następnych ćwiczeniach jest drugi termin. Jest on z reguły trudniejszy od pierwszego, bo wyświetlany jest na slajdach i często trzeba najpierw rozpoznać daną strukturę, żeby móc odpowiedzieć na pytanie... A nie jest to wcale takie proste. Gdy i drugi termin nie wyjdzie, trzeba umówić się z jednym z prowadzących na trzeci termin, który jest ustny. Nie znam osoby, która nie zaliczyłaby trzeciego terminu, więc nic się nie bójcie. Do kolokwiów najlepiej uczyć się z notatek, jeśli ktoś nie nadąża notować na ćwiczeniach, można skorzystać z tych wrzuconych na chomika (aishout). Są całkiem przyzwoite.
Tydzień przed sesją letnią jest egzamin praktyczny, który w tym roku polegał na rozpoznaniu jednego preparatu i odpowiedzi na związane z nim pytania, zadane przez egzaminatora. Jaszczurce spodobało się to do tego stopnia, że podchodziła do niego dwa razy :) Po egzaminie praktycznym jest teoretyczny, który składa się z trzech pytań z histologii i dwóch z embriologii. Trzeba pisać wszystko co się wie, im więcej tym lepiej, byle z sensem.
Biologia i biologia komórki
W poprzednich semestrach prowadzone na zasadzie pół semestru jedno, pół semestru drugie, mój rocznik miał jako pierwszy w jednym tygodniu biologię, w drugim biologię komórki, więc egzaminy z obu przedmiotów były w sesji zimowej.
Jedyną adrenaliną na tych zajęciach jest pytanie z systematyki na biologii. Dobra rada - jeśli będziecie u doktora G. (bo nie wiem, jak pytają inni) nauczcie się po prostu wszystkiego po łacinie, nie bawcie się w podziały, co należy do jakiej gromady i tak dalej. Takie rzeczy są dopiero, gdy zwleka się z poprawieniem systematyki do końca semestru, co akurat wiem z autopsji.
Dla Jaszczurki dodatkową adrenaliną był referat. To właśnie jest potrzebne, żeby zostać dopuszczonym do egzaminu z biologii - każdy stół musi przygotować referat na temat filogenezy danego układu np. pokarmowego. Podobno wszyscy dostają z tego zaliczenie. Wszyscy, oprócz grupy Jaszczurki :D Dlatego gościłam na dywaniku u pana doktora chyba trzy razy.
Biologia komórki, która jest z tym samym prowadzącym, nie jest szczególnie pasjonującym przedmiotem. Polega między innymi na oglądaniu elektronogramów. To takie czarno-białe obrazki, coś jak USG komórki, mówiąc językiem mocno niefachowym. Trzeba je zaliczyć przed egzaminem (czyli po prostu rozpoznać, co wyświetlane jest na slajdzie), ale nie było jakoś specjalnie trudno. Egzamin też jest całkiem przystępny, bo to test jednokrotnego wyboru. Z biologii komórki mój rocznik pierwszy razy miał układane nowe pytania (czyli nie było testów z zeszłego roku, szok i bieda), ale wystarczyło przerobić uczciwie zagadnienia, podane na stronie internetowej, żeby spokojnie zdać.
Chemia
Jeden z postrachów na pierwszym semestrze. Jaszczurka osłuchała się tyle strasznych słów na temat chemii, że na pierwsze ćwiczenia przyszła przerażona, wykuta na blachę i przygotowana na najgorsze. Okazało się, że nikt jej nie zjadł ani nawet nie nadgryzł.
Na każdych ćwiczeniach jest wejściówka, na której jest do zdobycia 10 punktów. O ile dobrze pamiętam, wejściówek jest siedem, a żeby nie pisać rozbójnika trzeba zdobyć 40 punktów. Na początku wszyscy byli bardzo spięci, bojąc się ściągnąć na siebie gniew prowadzących, pod koniec semestru można było czasem zerknąć na kartkę kolegi ;) Materiały do wejściówek są umieszczone w internecie.
Na ćwiczeniach robi się doświadczenia, których opisy można znaleźć na stronie internetowej zakładu. Problemy Jaszczurka miała tylko z miareczkowaniem, którego wynik praktycznie zmyśliła i... zaliczyła! Przy niektórych ćwiczeniach błędny wynik często skutkuje karnym referatem, ale nie martwcie się na zapas.
Przedmiot kończy się przed końcem semestru, egzamin (testowy, pytania się powtarzają) jest przed sesją, wcześniej biednych studentów czeka zaliczenie pracowni, co może być całkiem przyjemne - mojemu rocznikowi trafiło się wykrywanie cukrów. Wszystko będzie znośne, byle nie byłoby to miareczkowaniem. Jeśli nie mieliście do czynienia z tą szatańską czynnością - cieszcie się!
Na ćwiczeniach ze wszystkich powyższych przedmiotów, trzeba mieć fartuch. Brak fartucha najczęściej skutkuje wyproszeniem z zajęć.
Witamy się!
Jaszczurka jest szczęśliwą studentką medycyny weterynaryjnej. Jak dorośnie, będzie lekarzem weterynarii, w skrócie - choć niezbyt ładnym i poprawnym - weterynarzem.
Dlaczego blog?
Bo wszystkie odkopane blogi o lubelskiej wecie są już dawno nieaktualizowane.
Bo nadchodzi sesja i trzeba się czymś zająć.
Bo Jaszczurce się to zawsze marzyło.
Dlaczego blog?
Bo wszystkie odkopane blogi o lubelskiej wecie są już dawno nieaktualizowane.
Bo nadchodzi sesja i trzeba się czymś zająć.
Bo Jaszczurce się to zawsze marzyło.
Subskrybuj:
Posty (Atom)