Po spędzeniu tyle czasu w lecznicy, czuję się tam już w miarę pewnie. Troszeczkę jak u siebie. Tylko troszeczkę. Nadal nie potrafię się zmusić, żeby posiedzieć w pokoju lekarskim, ale już całkiem sprawnie poruszam się po świecie korytarzy, sali i gabinetów. Zjawię się tam w charakterze pomocy już tylko cztery razy. Trochę smutno.
Tym razem tylko dwie anegdotki z pacjentami w tle, bo większość przypadków była rutynowa do bólu. Szczepienie. Biegunka. Odrobaczenie. Obcięcie pazurów. Nieważne.
Najpierw o pani, która przyszła z pieskiem, który miał ewidentne objawy alergii skórnej. Doktor K. wystarczył jeden rzut oka.
- Kąpała pani ostatnio pieska?
- Tak, wczoraj.
- W jakim szamponie?
- Normalnym.
- Co to znaczy normalnym?
- No... Head&Shoulders.
Zonk. Nastąpił krótki wykład, w którym pani doktor usiłowała uświadomić kobiecie, że szampony dla ludzi nie nadają się dla zwierząt. pH naszej skóry jest niższe niż psiej. Kąpiąc pieska w szamponie dla ludzi, zaburza się pH jego skóry, to może być przyczyną wielu chorób i alergii. Właścicielka była autentycznie zszokowana. Jak to tak - przez szampon? Przecież ona od zawsze go kąpała w swoim i nic mu się nie działo. Ale, ale! Przecież wczoraj użyła szamponu męża. To przez to. Bo był przeciwłupieżowy. Na pewno przez to. Nie wiedziałam za bardzo jak skomentować to doniosłe odkrycie. Na szczęście doktor K. postawiła sprawę jasno: nie wolno. Ani w swoim ani w żadnym. Tylko psi szampon wchodzi w grę. Na szczęście wydaje się, że właścicielka wzięła sobie te słowa do serca, wyraźnie zszokowana tym, jaką krzywdę mogła zrobić pupilowi.
Drugi ciekawy przypadek to pies z rozciętą łapą. Jak dla mnie wyglądało to kiepsko. Rana głęboka i szeroka, można było pooglądać sobie ścięgna i kości. Część przeciętej opuszki zajęta martwicą. Najgorsze, że rana stara, bo co najmniej ze środy. Pies, jak to bywa, poszedł gdzieś w tango w niedzielę i nie wiadomo, kiedy dokładnie urządził tak sobie łapę. Pozostało pytanie, dlaczego właściciele czekali z przyjazdem aż do soboty? Ano bo na początku to tak źle nie wyglądało, ale potem pies zabrał się za lizanie i zrobiło się to, co widać.
Zapakowaliśmy szczekającego do gabinetu zabiegowego. Pojawił się dylemat, co tu zrobić. Doktor K. zaczęła od widowiskowego zrzucenia dopiero co założonych nitrylowych rękawiczek ("Mówiłam wam kiedyś, że nienawidzę tego dziadostwa? Nie? To już wiecie"), co sprawiło, że przed oczami stanął mi profesor B. od anatomii... Dobra koniec anegdotki. Gdy pani doktor miała już pełną swobodę ruchów, odcięła martwy fragment opuszki. Ale ranę trzeba było jakoś opatrzyć. Szycie nie wydawało się lekarzom najlepszym pomysłem, bo wtedy przyszyliby przykurczone palce w nienaturalnej pozycji. Poza tym było duże ryzyko, że przy takim napięciu szwy puszczą. Zdecydowali się więc na specjalny opatrunek, który dla mnie wyglądał jak kawałek styropianu (:D), ale miał zachowywać się rewelacyjnie po zetknięciu z raną. Niestety nazwy tego cuda nie zapamiętałam. W międzyczasie opowiadali mi o różnych rodzajach opatrunku, co sprawiło, że wszystko zdążyło mi się pomieszać. Mój mózg ewidentnie nie jest przygotowany na rozpoczęcie nowego roku akademickiego.
Po dniu z najbardziej wymagającą panią doktor w lecznicy, student ma prawo czuć się bezużytecznym w tym wielkim świecie weterynarii.
Już wychodziłam, żegnałam się z nią, gdy usłyszałam magiczne słowa:
- Jeśli przez te wszystkie lata nie stracisz tego entuzjazmu do zwierząt, jaki teraz masz, to będą z ciebie ludzie.
Zamarłam niczym spetryfikowana wzrokiem bazyliszka. W odpowiedzi dostałam przyjazny uśmiech.
- Niektóre dziewczyny na stażu... Szkoda mówić. Ostatnio była tu taka, na szczęście dla wszystkich już jej nie ma... Nie chciała się w ogóle zajmować zwierzakami w szpitalu. Pewnego dnia zaczęła opiekować się jednym psem - tyle na ile, oczywiście. Przynajmniej go głaskała. Zapytałam się jej, dlaczego zajmuje się tylko nim, a wszystkie pozostałe zwierzaki zostawia. A ona odpowiedziała mi, że ten jest taki śliczny, a wszystkie pozostałe brzydkie.
Ja nadal trwałam jak spetryfikowana, tym razem ogłuszona ludzkim ograniczeniem i tępotą, a pan siedzący na krzesełku w poczekalni pobladł jak ściana.
- Niech pani powie, że ona nie skończyła studiów... - odezwał się proszącym tonem.
- Proszę pana! - Szeroki uśmiech. - Oczywiście, że skończyła! To jest teraz pani doktor!
Mężczyzna w odpowiedzi osunął się nieco na krześle i rzucił filozoficznie:
- Dokąd ten świat zmierza...
No właśnie. Co się dzieje z takimi ludźmi, którzy dostają dyplom lekarza weterynarii, a ani trochę się do tej pracy nie nadają?
sobota, 30 sierpnia 2014
sobota, 23 sierpnia 2014
Wolontariat dzień 7
Tak, dzień siódmy. Szósty przepadł gdzieś po drodze i został uznany za zaginionego.
Tak naprawdę tydzień temu nie działo się absolutnie nic wartego uwagi. Ja sama stałam tylko w kącie i się nudziłam, bo nikt nie prosił mnie o żadną pomoc. Jak łatwo się domyśleć, dzień niemiłosiernie mi się dłużył, a po powrocie do domu tylko z niesmakiem wspominałam te kilka godzin, więc uznałam, że nawet nie chcę o nich pisać. Przy okazji doszłam do prostego wniosku - jeśli chcę czegoś się nauczyć, muszę czekać na Duet.
Nie czekałam długo, bo już dzisiaj spotkałam ich w lecznicy. Tak, tak, tak! Jakimś dziwnym trafem, zawsze przy nich jest do oglądania jakieś USG albo zdjęcie rentgenowskie. Dzisiaj, dokładnie jak przed dwoma tygodniami, ledwo weszłam, a już trafiłam na badanie USG. Najpierw suni Yorka, której pani właścicielka nie mogła doczekać się odpowiedzi na pytanie - będą szczeniaki czy nie będzie :) Niestety nawet po badaniu nie przybliżyła się o krok do rozwiązania zagadki, bo trzy tygodnie od krycia u tak małego psa to jeszcze za wcześnie by coś zauważyć. Zaraz potem trafiła się kolejna sunia, również stojąca pod znakiem zapytania i... pierwszy raz zobaczyłam coś na USG. Coś, co ewidentnie było szczeniaczkami. Nie, nie poczułam się jak prawdziwy lekarz. Po prostu ciąża była na tyle zaawansowana, że każdy by się zorientował.
Często to moje przesiadywanie w lecznicy skłania mnie ku idei, że powinien być jakiś zwierzęcy NFZ. Dzisiaj zjawiła się starsza pani z siedemnastoletnią (!) sunią, która nie jadła, miała kaszel, a na dodatek miała rzucające się od razu w oczy guzy na gruczole mlekowym. I niestety nie były to łagodne narośle. Jak wyjaśniła mi żeńska połowa Duetu - trzeba byłoby zrobić prześwietlenie, USG i badania krwi, żeby zobaczyć, czy nie ma przerzutów w płucach, które wyjaśniałyby kaszel, upewnić się, że serce, nerki i wątroba są zdrowe i dopiero wtedy dobrać jakieś leczenie. Ja ze swojego laickiego punktu widzenia zaserwowałabym psu chociaż kroplówkę z aminokwasami, a tu nie wolno. Wracając do istoty problemu - sunia tak naprawdę nie należała do pani, która z nią przyszła. To dzieci podrzuciły starego kundelka swojej matce. Podobno zaczęli jakieś leczenie, ale go nie kontynuowali. Biedna emerytka przywiązała się do suni, ale który starszy człowiek może wyłożyć sto pięćdziesiąt złotych na samą diagnostykę zwierzęcia, nie mówiąc już o leczeniu? Żaden. Pani doktor dała więc jakiś komplet tabletek, które niestety nie są w stanie wyleczyć przyczyny choroby.
NFZ to tylko taki rzucony slogan, mam nadzieję, że rozumiecie, co mnie boli w tej sytuacji.
Coraz częściej zdarza mi się natknąć na klientów, którym niedaleko do strony piekielni.pl. Tak jak dzisiaj. Gdy pani doktor wyszła do apteki, a ja sprzątałam, słyszałam wymianę zdań w poczekalni na temat kolejki. Pani która teraz miała wejść do gabinetu (poszła z psem na prześwietlenie) oczywiście szybko ustąpiła i dlatego po chwili wpadła do mnie pani z Yorkiem. Dowiedziałam się, że to w ogóle nie do pomyślenia, ile ona czekała (z moich obliczeń wynika, że maksymalnie piętnaście minut) i wszędzie u "weterynarzy" wchodziła zawsze bez kolejki, tylko tutaj tak długo... Grzecznie zauważyłam, że mieliśmy dzisiaj do zrobienia kilka zdjęć rentgenowskich, badań USG, dwa zabiegi i dwa nagłe przypadki. Zanim zdążyłam doczekać się odpowiedzi, umknęłam z gabinetu i wróciłam dopiero z lekarzem. Psu wypadałoby zrobić dokładnie badania, bo wiele wskazywało na ropomacicze, ale właścicielka nie miała czasu, żeby zostać. Szybko szybko. Z tego pośpiechu okazało się, że nawet nie wzięła portfela, żeby zapłacić za leki przeciwgorączkowe :D Całości sytuacji dopełniałby tylko fakt, gdybyśmy już jej nigdy nie zobaczyli na oczy, ale nie... Wróciła. Zwracam honor.
Swoją drogą chętnie zobaczyłam diagnostykę ropomacicza.
Poza tym dzisiaj jak plaga psy ze zwyrodnieniami kręgosłupa i/lub stawów biodrowych. No, plaga to może duże słowo, ale trzy zwierzaki jak na jeden dyżur to chyba sporo. Z czego dwa przypadki okazały się potwierdzone, a jeden to tylko fałszywy alarm - dobrze dla pieska. Bacznie przysłuchiwałam się zaleceniom odnośnie psów ze zwyrodnieniami, gdyż mój osobisty futrzasty kompan też ma z tym problem. Dlatego teraz studiuję informacje o Cartrophenie, który poleciła mi połowa Duetu. Muszę dowiedzieć się, w jakim odstępie od ostatniej dawki Trocoxilu mogę go włączyć. Rozpaczliwie szukam sposobu, żeby pomóc mojemu psu, zgadza się.
I najważniejsze - robiłam dziś zastrzyk :D Podskórny, czyli żadna filozofia, bo czasami właściciele sami robią je w domu, ale... Duma była. I jest. Aż się wszyscy roześmieli, widząc moje zarumienione z emocji policzki - ale tak wesoło, przyjaźnie. Do tego dostałam do nabrania pięć dawek gęstego leku, żeby nauczyć się wreszcie robić to porządnie i sprawnie. I faktycznie, przy ostatniej strzykawce wyszło mi to w miarę przyzwoitym czasie.Już nauczyłam się zdejmować osłonkę z igieł, bo - wiem, to aż śmieszne - właśnie z tym mocowałam się najdłużej.
Poza tym dowiedziałam się, że świetnie, że jestem, bo moja pomoc im się bardzo przydaje. Właśnie dlatego tak lubię Duet :)
Tak naprawdę tydzień temu nie działo się absolutnie nic wartego uwagi. Ja sama stałam tylko w kącie i się nudziłam, bo nikt nie prosił mnie o żadną pomoc. Jak łatwo się domyśleć, dzień niemiłosiernie mi się dłużył, a po powrocie do domu tylko z niesmakiem wspominałam te kilka godzin, więc uznałam, że nawet nie chcę o nich pisać. Przy okazji doszłam do prostego wniosku - jeśli chcę czegoś się nauczyć, muszę czekać na Duet.
Nie czekałam długo, bo już dzisiaj spotkałam ich w lecznicy. Tak, tak, tak! Jakimś dziwnym trafem, zawsze przy nich jest do oglądania jakieś USG albo zdjęcie rentgenowskie. Dzisiaj, dokładnie jak przed dwoma tygodniami, ledwo weszłam, a już trafiłam na badanie USG. Najpierw suni Yorka, której pani właścicielka nie mogła doczekać się odpowiedzi na pytanie - będą szczeniaki czy nie będzie :) Niestety nawet po badaniu nie przybliżyła się o krok do rozwiązania zagadki, bo trzy tygodnie od krycia u tak małego psa to jeszcze za wcześnie by coś zauważyć. Zaraz potem trafiła się kolejna sunia, również stojąca pod znakiem zapytania i... pierwszy raz zobaczyłam coś na USG. Coś, co ewidentnie było szczeniaczkami. Nie, nie poczułam się jak prawdziwy lekarz. Po prostu ciąża była na tyle zaawansowana, że każdy by się zorientował.
Często to moje przesiadywanie w lecznicy skłania mnie ku idei, że powinien być jakiś zwierzęcy NFZ. Dzisiaj zjawiła się starsza pani z siedemnastoletnią (!) sunią, która nie jadła, miała kaszel, a na dodatek miała rzucające się od razu w oczy guzy na gruczole mlekowym. I niestety nie były to łagodne narośle. Jak wyjaśniła mi żeńska połowa Duetu - trzeba byłoby zrobić prześwietlenie, USG i badania krwi, żeby zobaczyć, czy nie ma przerzutów w płucach, które wyjaśniałyby kaszel, upewnić się, że serce, nerki i wątroba są zdrowe i dopiero wtedy dobrać jakieś leczenie. Ja ze swojego laickiego punktu widzenia zaserwowałabym psu chociaż kroplówkę z aminokwasami, a tu nie wolno. Wracając do istoty problemu - sunia tak naprawdę nie należała do pani, która z nią przyszła. To dzieci podrzuciły starego kundelka swojej matce. Podobno zaczęli jakieś leczenie, ale go nie kontynuowali. Biedna emerytka przywiązała się do suni, ale który starszy człowiek może wyłożyć sto pięćdziesiąt złotych na samą diagnostykę zwierzęcia, nie mówiąc już o leczeniu? Żaden. Pani doktor dała więc jakiś komplet tabletek, które niestety nie są w stanie wyleczyć przyczyny choroby.
NFZ to tylko taki rzucony slogan, mam nadzieję, że rozumiecie, co mnie boli w tej sytuacji.
Coraz częściej zdarza mi się natknąć na klientów, którym niedaleko do strony piekielni.pl. Tak jak dzisiaj. Gdy pani doktor wyszła do apteki, a ja sprzątałam, słyszałam wymianę zdań w poczekalni na temat kolejki. Pani która teraz miała wejść do gabinetu (poszła z psem na prześwietlenie) oczywiście szybko ustąpiła i dlatego po chwili wpadła do mnie pani z Yorkiem. Dowiedziałam się, że to w ogóle nie do pomyślenia, ile ona czekała (z moich obliczeń wynika, że maksymalnie piętnaście minut) i wszędzie u "weterynarzy" wchodziła zawsze bez kolejki, tylko tutaj tak długo... Grzecznie zauważyłam, że mieliśmy dzisiaj do zrobienia kilka zdjęć rentgenowskich, badań USG, dwa zabiegi i dwa nagłe przypadki. Zanim zdążyłam doczekać się odpowiedzi, umknęłam z gabinetu i wróciłam dopiero z lekarzem. Psu wypadałoby zrobić dokładnie badania, bo wiele wskazywało na ropomacicze, ale właścicielka nie miała czasu, żeby zostać. Szybko szybko. Z tego pośpiechu okazało się, że nawet nie wzięła portfela, żeby zapłacić za leki przeciwgorączkowe :D Całości sytuacji dopełniałby tylko fakt, gdybyśmy już jej nigdy nie zobaczyli na oczy, ale nie... Wróciła. Zwracam honor.
Swoją drogą chętnie zobaczyłam diagnostykę ropomacicza.
Poza tym dzisiaj jak plaga psy ze zwyrodnieniami kręgosłupa i/lub stawów biodrowych. No, plaga to może duże słowo, ale trzy zwierzaki jak na jeden dyżur to chyba sporo. Z czego dwa przypadki okazały się potwierdzone, a jeden to tylko fałszywy alarm - dobrze dla pieska. Bacznie przysłuchiwałam się zaleceniom odnośnie psów ze zwyrodnieniami, gdyż mój osobisty futrzasty kompan też ma z tym problem. Dlatego teraz studiuję informacje o Cartrophenie, który poleciła mi połowa Duetu. Muszę dowiedzieć się, w jakim odstępie od ostatniej dawki Trocoxilu mogę go włączyć. Rozpaczliwie szukam sposobu, żeby pomóc mojemu psu, zgadza się.
I najważniejsze - robiłam dziś zastrzyk :D Podskórny, czyli żadna filozofia, bo czasami właściciele sami robią je w domu, ale... Duma była. I jest. Aż się wszyscy roześmieli, widząc moje zarumienione z emocji policzki - ale tak wesoło, przyjaźnie. Do tego dostałam do nabrania pięć dawek gęstego leku, żeby nauczyć się wreszcie robić to porządnie i sprawnie. I faktycznie, przy ostatniej strzykawce wyszło mi to w miarę przyzwoitym czasie.Już nauczyłam się zdejmować osłonkę z igieł, bo - wiem, to aż śmieszne - właśnie z tym mocowałam się najdłużej.
Poza tym dowiedziałam się, że świetnie, że jestem, bo moja pomoc im się bardzo przydaje. Właśnie dlatego tak lubię Duet :)
sobota, 9 sierpnia 2014
Wolontariat dzień 5
Po dwutygodniowej przerwie wróciłam do lecznicy, jak zwykle nie do końca pewna siebie, po części z powodu niebieskich włosów, zjeżonych dumnie na mojej głowie. Po części dlatego, że ostatni raz byłam tam dwa tygodnie temu. Szmat czasu. Wiele się u mnie zmieniło.
Hurra, Duet lekarzy z dnia trzeciego! Taka właśnie była moja reakcja, kiedy już weszłam do lecznicy. Chociaż nie, w sumie nie miałam większego czasu na przemyślenia, bo od razu zawołali mnie do pomocy przy badaniu USG. Zdążyłam tylko pobieżnie zerknąć na wypełnioną po brzegi poczekalnię. Wiedziałam, że szykuje się ciekawy dzień.
Ciekawy przypadek numer 1.
York z tajemniczymi objawami. W ciągu jednego dnia (a raczej jednego ranka) złapały go trzy ataki "padaczkowe". Zwymiotował żółcią, po czym padł zesztywniały na ziemię i trząsł się kilka chwil. Mi, zwykłemu laikowi, pierwsza na myśl przyszła padaczka. Podczas badania okazało się, że psa boli brzuszek. Dlatego doktor zasugerował, że te ataki mogły być spowodowane bardzo silnymi skurczami. Psiak dostał leki przeciwzapalne i rozkurczowe. Ma zgłosić się na wizytę kontrolną.
Ciekawy przypadek numer 2
Szczeniak z objawami neurologicznymi w naprawdę kiepskim stanie. Leczony poprzednio u jakiegoś wiejskiego lekarza weterynarii. Nie zrozumcie mnie źle, sama kiedyś chciałabym być takim wiejskim "weteryniorzem", ale już po raz enty trafia do nas zwierzę, które było nieskutecznie leczone w jakimś gabinecie na wsi lub w małym miasteczku. Nieważne. Szczeniak leżał bezwładny jak zwłoki, ale gdy tylko próbowaliśmy mu pobrać krew, podnosił nieziemski lament i nawet wyrywał łapę. Dlatego zostawiliśmy go u nas w szpitaliku. Z tego co jeszcze zauważyłam/dowiedziałam się - zwężone źrenice, w ogóle nie połyka śliny, nie trzyma się na łapach, wymiotuje. Ostatecznie dał sobie pobrać krew - morfologia w porządku. Wyników badań biochemicznych się nie doczekałam. Po kroplówce szczeniak uspokoił się, ale nadal nikt nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Zapewne ja już się nie dowiem, mam tylko nadzieję, że maleństwo przeżyje.
Ciekawy przypadek numer 3
Pies z kaszlem. Cała lecznica go słyszała. Dzięki temu łatwo było stwierdzić, że długo czekał. Kaszel miał od dwóch dni. Gdy tylko się zaczął, pies dostał tabletki na robaki. Nie przeszło. Temperatura w normie. Zrobiliśmy prześwietlenie. Wszystko w porządku. Co tu zrobić? Sama chciałabym wiedzieć, jak to się skończyło, ale dzisiaj było tyle do roboty... Pewnie byłam w szpitalu albo w zabiegowym.
Ciekawy przypadek numer 4
Pies z niemal całkowicie odciętą opuszką na tylnej łapie. Wszyscy, łącznie z szefem, zgodnie stwierdzili, że trzeba szyć, bo samo się nie zrośnie. Właściciel nie jest przekonany. Pyta o cenę. Szef mówi. Właściciel nie jest przekonany podwójnie. Musi się zastanowić. Zostaliśmy więc w psem. Połowa Duetu z szefem ustala, że trzeba by szyć w znieczuleniu ogólnym. Przychodzi żona właściciela. Mówi, żeby szyć. Hurra. Zakładamy wenflon. Niosę psa do gabinetu zabiegowego. Szef podaje narkozę. Pies zasypia. Wpada połowa Duetu i mówi, że właściciel stwierdził, że nie chce szyć tej psiej łapy, bo zadzwonił gdzieś do znajomego na wsi i tam zrobią mu to taniej. Szefowi opadają ręce. Mi zresztą też. Szef stwierdza, że jak pies jest uśpiony, a zgoda podpisana, to niech się wszyscy wypchają. Szyjemy. A raczej Szef szyje, a ja trzymam. Taki układ mi jak najbardziej odpowiada. Połowa Duetu melduje, że właściciel bardzo niezadowolony. Gotowy był wieźć psa w narkozie na tą wieś. Nie komentujemy. Potem przemykam przez korytarz z uśpionym psem na rękach. Szczęśliwie omija mnie konfrontacja.
Ten dzień był jak dotąd najlepszy! Po pierwsze, mnóstwo roboty i nieustanny przepływ klientów. Po drugie, uwielbiam pracować z Duetem, bo przy nich najwięcej się można nauczyć.
Dla przykładu, pani doktor kazała mi nabrać leku do strzykawki. Zamurowało mnie konkretnie, bo to było moje marzenie od samego początku, ale jak dotąd nikt nie pokazał mi właściwie, o co chodzi, a wiedziałam tyle, ile podejrzałam. Poprosiłam nieśmiało o jakąś demonstrację. To było na zasadzie: "robisz tak, tak i tak, koniec". Za wiele mi to nie dało. No dobra. 2,6 centymetra. Wybieram dobrą strzykawkę, "piątkę". Igły nie jestem pewna. Pytam. Niebieska. Biorę buteleczkę. Jak na złość - mało leku. Będzie źle nabrać. Ręce się trzęsą. Właściciele psa obserwują mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Dwa wdechy na uspokojenie, próbuję. Kupa, nabrałam samo powietrze. Jeszcze raz. Dobra nasza! Powoli, ale nabieram. Kreseczki mienią mi się w oczach. Pytam, czy w porządku. W porządku. Odchodzę od stolika z lekami, czerwona jak burak albo i dwa. Z pewnością nie pokazałam się od tej profesjonalnej strony, ale byłam najszczęśliwsza pod słońcem.
Hurra, Duet lekarzy z dnia trzeciego! Taka właśnie była moja reakcja, kiedy już weszłam do lecznicy. Chociaż nie, w sumie nie miałam większego czasu na przemyślenia, bo od razu zawołali mnie do pomocy przy badaniu USG. Zdążyłam tylko pobieżnie zerknąć na wypełnioną po brzegi poczekalnię. Wiedziałam, że szykuje się ciekawy dzień.
Ciekawy przypadek numer 1.
York z tajemniczymi objawami. W ciągu jednego dnia (a raczej jednego ranka) złapały go trzy ataki "padaczkowe". Zwymiotował żółcią, po czym padł zesztywniały na ziemię i trząsł się kilka chwil. Mi, zwykłemu laikowi, pierwsza na myśl przyszła padaczka. Podczas badania okazało się, że psa boli brzuszek. Dlatego doktor zasugerował, że te ataki mogły być spowodowane bardzo silnymi skurczami. Psiak dostał leki przeciwzapalne i rozkurczowe. Ma zgłosić się na wizytę kontrolną.
Ciekawy przypadek numer 2
Szczeniak z objawami neurologicznymi w naprawdę kiepskim stanie. Leczony poprzednio u jakiegoś wiejskiego lekarza weterynarii. Nie zrozumcie mnie źle, sama kiedyś chciałabym być takim wiejskim "weteryniorzem", ale już po raz enty trafia do nas zwierzę, które było nieskutecznie leczone w jakimś gabinecie na wsi lub w małym miasteczku. Nieważne. Szczeniak leżał bezwładny jak zwłoki, ale gdy tylko próbowaliśmy mu pobrać krew, podnosił nieziemski lament i nawet wyrywał łapę. Dlatego zostawiliśmy go u nas w szpitaliku. Z tego co jeszcze zauważyłam/dowiedziałam się - zwężone źrenice, w ogóle nie połyka śliny, nie trzyma się na łapach, wymiotuje. Ostatecznie dał sobie pobrać krew - morfologia w porządku. Wyników badań biochemicznych się nie doczekałam. Po kroplówce szczeniak uspokoił się, ale nadal nikt nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Zapewne ja już się nie dowiem, mam tylko nadzieję, że maleństwo przeżyje.
Ciekawy przypadek numer 3
Pies z kaszlem. Cała lecznica go słyszała. Dzięki temu łatwo było stwierdzić, że długo czekał. Kaszel miał od dwóch dni. Gdy tylko się zaczął, pies dostał tabletki na robaki. Nie przeszło. Temperatura w normie. Zrobiliśmy prześwietlenie. Wszystko w porządku. Co tu zrobić? Sama chciałabym wiedzieć, jak to się skończyło, ale dzisiaj było tyle do roboty... Pewnie byłam w szpitalu albo w zabiegowym.
Ciekawy przypadek numer 4
Pies z niemal całkowicie odciętą opuszką na tylnej łapie. Wszyscy, łącznie z szefem, zgodnie stwierdzili, że trzeba szyć, bo samo się nie zrośnie. Właściciel nie jest przekonany. Pyta o cenę. Szef mówi. Właściciel nie jest przekonany podwójnie. Musi się zastanowić. Zostaliśmy więc w psem. Połowa Duetu z szefem ustala, że trzeba by szyć w znieczuleniu ogólnym. Przychodzi żona właściciela. Mówi, żeby szyć. Hurra. Zakładamy wenflon. Niosę psa do gabinetu zabiegowego. Szef podaje narkozę. Pies zasypia. Wpada połowa Duetu i mówi, że właściciel stwierdził, że nie chce szyć tej psiej łapy, bo zadzwonił gdzieś do znajomego na wsi i tam zrobią mu to taniej. Szefowi opadają ręce. Mi zresztą też. Szef stwierdza, że jak pies jest uśpiony, a zgoda podpisana, to niech się wszyscy wypchają. Szyjemy. A raczej Szef szyje, a ja trzymam. Taki układ mi jak najbardziej odpowiada. Połowa Duetu melduje, że właściciel bardzo niezadowolony. Gotowy był wieźć psa w narkozie na tą wieś. Nie komentujemy. Potem przemykam przez korytarz z uśpionym psem na rękach. Szczęśliwie omija mnie konfrontacja.
Ten dzień był jak dotąd najlepszy! Po pierwsze, mnóstwo roboty i nieustanny przepływ klientów. Po drugie, uwielbiam pracować z Duetem, bo przy nich najwięcej się można nauczyć.
Dla przykładu, pani doktor kazała mi nabrać leku do strzykawki. Zamurowało mnie konkretnie, bo to było moje marzenie od samego początku, ale jak dotąd nikt nie pokazał mi właściwie, o co chodzi, a wiedziałam tyle, ile podejrzałam. Poprosiłam nieśmiało o jakąś demonstrację. To było na zasadzie: "robisz tak, tak i tak, koniec". Za wiele mi to nie dało. No dobra. 2,6 centymetra. Wybieram dobrą strzykawkę, "piątkę". Igły nie jestem pewna. Pytam. Niebieska. Biorę buteleczkę. Jak na złość - mało leku. Będzie źle nabrać. Ręce się trzęsą. Właściciele psa obserwują mnie z wyraźnym zainteresowaniem. Dwa wdechy na uspokojenie, próbuję. Kupa, nabrałam samo powietrze. Jeszcze raz. Dobra nasza! Powoli, ale nabieram. Kreseczki mienią mi się w oczach. Pytam, czy w porządku. W porządku. Odchodzę od stolika z lekami, czerwona jak burak albo i dwa. Z pewnością nie pokazałam się od tej profesjonalnej strony, ale byłam najszczęśliwsza pod słońcem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)