Cofnijmy się w czasie jakieś trzy lata. Kwiecień 2013. Jaszczurka uczy się do matury. Wisła, kocyk, przyjaciele. Wspólne zrobienie kilku zadań. Potem piwko. Albo dwa. Powrót do domu. Jeden rozdział z biologii. Sen. Następny dzień bardzo podobny. Stresu brak. Wiedziałam, że spokojnie dam radę napisać na wystarczającą ilość procent. Zresztą miałam tak naprawdę wówczas ważniejsze rzeczy na głowie, bo przygotowywałam się do małej wycieczki po Europie i pochłaniało mnie to zdecydowanie bardziej niż matura. No i moje plany zostały wykonane w 100%, matura napisana tak jak chciałam, wyjazd udany, pierwsza lista studentów wety z moim nazwiskiem - czego chcieć więcej?
A co gdybym się nie dostała? Nie wiem. W ogóle nie brałam tego pod uwagę. Plan zapewne powstałby bardzo spontanicznie. Może byłoby to studiowanie jakiegoś dziwnego kierunku. Może praca. Na pewno nie siedzenie w domu u rodziców, bo to zdecydowanie nie dla mnie. Studia niestacjonarne też nie wchodziły w grę, bo bogata z domu nie jestem. Kto to wie...
Tak więc wylądowałam na wymarzonej weterynarii. Głowę miałam naładowaną mądrościami z internetowy forów - brak czasu, brak życia, uczyć się trzeba po nocach. Pamiętam z jakim skupieniem notowałam na pierwszym wykładzie (z biologii), jednocześnie składając głębokie przyrzeczenie przed samą sobą, że będę chodzić na wszystkie wykłady, notować, uczyć się na każde ćwiczenia i w ogóle. Koniec z bumelanctwem, brakiem ambicji i lenistwem. Nowe życie, nowa (lepsza) Jaszczurka.
W postanowieniu nie wytrwałam nawet tygodnia. Gdy okazało się, że na ćwiczeniach nie pytają, wejściówki z chemii nie są takie straszne, a za nieobecność na wykładzie nie ma żadnych konsekwencji - wróciło moje licealne "ja", śpiące do południa, ściągające notatki z chomika i robiące wszystko, żeby się nie uczyć.
Jednocześnie, mimo wszystko, bardzo się wszystkim przejmowałam. Jak wszyscy wówczas. Kolokwium w poniedziałek? Tragedia, weekend z głowy. Poprawka? Koniec świata. Studia pożerały czas i energię. Pasje odeszły gdzieś na bok. Brakowało wolnych chwil. Rosła niechęć i frustracja. Im bardziej człowiek się starał, tym bardziej mu nie wychodziło. Prowadzący pokazywali jak tylko mogli, gdzie mają studenta.
W połowie pierwszego semestru coś we mnie pękło. Kupiłam sobie kolejną gitarę. Zaczęłam łazić na próby do garaży. Chodziłam na imprezy. Zdałam sobie sprawę, że to ja jestem panem swojego czasu. To ja mogę uczynić go wolnym. Jeśli będę żyć studiami i się tym zadręczać, to tylko na własne życzenie.
Trzeci rok był ciężki, ale niekoniecznie przez nawał nauki. W tym momencie wszystkich, ale to wszystkich moich znajomych dopadło zniechęcenie. Przejście na kliniki nie jest wcale takie różowe, jak się wydaje. Niby masz stetoskop, niby były ćwiczenia o osłuchiwaniu, ale nadal nie słyszysz absolutnie nic. Niby masz tę farmę, niby zaliczasz kolokwia, ale gdy czytasz kartę pacjenta, nie znasz 3/4 leków. Chcąc zrobić coś więcej, spotykasz się najwyżej z kpiącym spojrzeniem lekarzy, starszych studentów albo nawet stajennych. Nikt nie pozostawia wątpliwości, na jakiej pozycji jesteś w tym rankingu.
Dlatego ja stwierdziłam, że olewam to wszystko. Pójść na zajęcia czy pojechać na koncert? Uczyć się do kolokwium czy wyjść na piwo? Odpowiedzi są raczej proste. W myśl przysłowia "miej wyjebane, a będzie ci dane", zaczęło mi się żyć dużo lepiej.
Bawię się dobrze. Uczę się przyzwoicie. Całkiem sporo czasu w roku akademickim spędzam nad książkami, ale nie czynię z tego podstawy mojej egzystencji. Stwierdziłam, że muszę spełniać marzenia, póki tylko mogę. Póki nie będę uwiązana dyżurami, na które nie można nie przyjść, jak na nudne ćwiczenia. Dorosłe życie po studiach jest przerażające. Oczywiście niektórzy nie mogą się tego doczekać. Ja jednak chciałabym uciec od tej wizji jak najdalej.
Do napisania tej notki skłoniły mnie wpisy przyszłych studentów w różnych mediach społecznościowych.
Wszystko będzie dobrze.
Bawcie się.
Spełniajcie marzenia.
Żyjcie pełnią życia.
Zapewniam Was, że na weterynarii istnieje życie.