Po dziewięciu godzinach dyżuru nogi zaczynają wrastać w tę część ciała, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Wreszcie mija dwudziesta druga, ostatni pacjenci przyjęci, podłogi umyte, większość lekarzy już w domu... Jaszczurka triumfalnie biegnie do szatni, gdy drogę zagradza jej Maciek.
- Zabarw jeszcze te rozmazy, dobrze? Leżą w laboratorium.
Pięć szkiełek. Dwudziesta druga dziesięć. Cholera jasna. Słyszę swój własny głos:
- Nie ma sprawy...
Barwię. Barwię. Barwię. Oczy mi się zamykają. Mam przerażającą wizję, że Janek zamknie mnie w lecznicy. Samą. Ale nie, przychodzi Maciek. Przebrany w normalne ubranie. Siada na stołku i zaczyna marudzić, jak się dzisiaj spocił. Zastanawiam się, czy mogłabym wylać mu barwnik na głowę.
Przychodzi Janek. Następny promyk słońca. Zerka na mnie spod oka i wzdycha.
- Inteligentni ludzie zakładają do tego rękawiczki.
Spoglądam na moje ręce. Wyglądają jak wizja impresjonistycznego artysty. Ups.
- To tak miało być.
- Tak mówisz? Ale tego z pewnością miało nie być.
No pięknie, jak się okazuje udało mi się zafarbować na niebiesko nie tylko własne dłonie, ale też i nowiuśki blat w laboratorium. Brawo, Jaszczurko. Kończę barwienie, zostawiam preparaty do wyschnięcia i spoglądam na cały ten bałagan.
- Macie może alkohol? - rzucam w przestrzeń, zupełnie nie przemyślawszy tego zdania.
- To już ta pora? - pyta Maciek, śmiejąc się pod nosem.
Natomiast Janek, ku mojemu zaskoczeniu sięga do laboratoryjnej lodówki i stawia przede mną butelkę... Jacka Danielsa.
- Na zdrowie - mówi i, choć to niewiarygodne, uśmiecha się.
Czego jak czego, ale tego się po nim nie spodziewałam. Swoją drogą, zawartość laboratoryjnej lodówki powinna przestać mnie zaskakiwać od momentu, gdy znalazłam tam tort czekoladowy.
Idealnym zakończeniem tej historii, godnym Anonimowych Wyznań, byłoby, gdybyśmy wspólnie zasiedli w laboratorium i obalili Jacka, a Janek zostałby moim mężem. Ale nic z tych rzeczy.
- Hmpfff - rzucam w przestrzeń, nie mając pojęcia, co to mogłoby znaczyć i umykam do szpitala po jakiś płyn do czyszczenia powierzchni płaskich.
Plamy nie chcą współpracować i zniknąć. Wzdycham. Nigdy stąd nie wyjdę.
- Dobra, Jaszczurka, zmykaj do domu.
Odwracam się. Naprawdę, Janek to powiedział.
- I poczęstuj się czekoladą - podsuwa mi pod nos napoczętą tabliczkę. - Słodzona fruktozą. Strasznie śmieszna w smaku. Dostałem w aptece. Może nie jest to alkohol, ale też powinno pomóc.
Patrzę na niego jak spetryfikowana, ale ostatecznie biorę sobie kostkę i próbuję, z trudem pamiętając, że powinno się żuć z zamkniętą buzią.
Będę za nimi tak bardzo tęsknić! Nauczyłam się z tymi ludźmi w te wakacje sto razy więcej niż przez trzy lata studiów. Powrót na uczelnię, gdzie będzie się tylko jednym z wielu przeszkadzających gównostudentów, będzie w tym roku wyjątkowo ciężki...