Często ludzie pytają mnie, jak to jest z różnymi widokami i zapachami na studiach. Odpowiadam, zgodnie z prawdą, że wszystko jest do przejścia. Teraz jednak naszła mnie wątpliwość... Czy nie jestem zbytnią optymistką?
Jak rozpoznać Jaszczurkę wśród tłumu studentów? Bardzo prosto. Wystarczy zaproponować wszystkim oddanie krwi. Jeśli jakaś osoba zblednie, zacznie szybko oddychać i niepokojąco się chwiać - bingo, to właśnie ja.
Nie wiem skąd to się wzięło. Kiedyś pobieranie krwi, zastrzyki czy szczepionki nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Jednak gdzieś na początku liceum, poszłam do gabinetu na badania wyluzowana, uśmiechnięta... i zemdlałam. Później, za każdym następnym razem, starałam się uspokoić i myśleć logicznie. To przecież nic strasznego. Nie patrzyłam. Myślałam o czymś przyjemnym. Siedziałam ze słuchawkami na uszach. Nic z tego. Może już nie tracę przytomności, ale jest mi okropnie słabo i dopiero dziesięć minut z głową między kolanami i coś słodkiego do picia sprawia, że wracam do świata żywych. To samo jest przy zastrzykach i przy podawaniu leków do już założonego wenflonu.
W każdym razie nigdy nie łączyłam swojej nietypowej przypadłości z weterynarią. Byłam przecież na praktykach, robiłam już zastrzyki, oglądałam milion razy pobieranie krwi i zakładanie wenflonu, dlatego, gdy na chirurgii mieliśmy zajęcia o iniekcjach, stałam z samego przodu i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę zemdleć.
Jak widać jednak mój umysł jest bardzo ograniczony. Wszystko było w porządku, dopóki doktor nie przebił skóry psa na wylot. Wtedy poczułam się, jakby ktoś mnie rąbnął w głowę. Wiem już jakie to uczucie mieć jednocześnie ciemno i jasno przed oczami. Do tego zawroty głowy, mdłości, szum w uszach i inne nieprzyjemne objawy. Zacisnęłam zęby i twardo stałam, mówiąc sobie, że muszę wytrzymać, że nic takiego się nie dzieje i tak dalej.
Ostatecznie poszłam na tył sali, otworzyłam okno, zdjęłam fartuch i oddychałam świeżym powietrzem, czekając na powrót sił witalnych. Faktycznie, wróciły, ale później sam schemat żył wyświetlany na rzutniku spowodował, że zmiękły mi nogi.
Wściekła na siebie i na cały świat, odczekałam do końca ćwiczeń. Podeszłam do psa. Wszystko w porządku, może nie pachniał jak fiołki, ale jest okej. Wzięłam do ręki igłę. Później wenflon. Nadal nic. Wiadomo, że problem zaczyna się dopiero w momencie połączenia igły z psem. Zaczęłam przyglądać się koledze, który uparcie usiłował założyć wenflon na łapie (co przy zdechłym pacjencie ma tyle sensu, co nabieranie wody durszlakiem) - wciąż nie zamierzałam mdleć. Dopiero gdy ktoś inny wbił się pod skórę i trochę pokręcił igłą - o tak, to było to. Wdech-wydech. Myśl, Jaszczurka. Zajmij się czymś. Złapałam więc pierwszą strzykawkę, jaka nawinęła mi się pod rękę i zrobiłam zastrzyk domięśniowy. Potem zajęłam się zakładaniem wenflonu do wlewnika kroplówki (nadal lepsze to niż szukanie żył na zdechłym psie). Wykonałam pierwszą w życiu iniekcję śródskórną. Udało się.
Wyszłam z sali z poczuciem, że nie zmarnowałam tych ćwiczeń i w dodatku czułam niewysłowioną ulgę, że trzymam się na nogach. Nie wiem, co mi siedzi w tej głowie, ale przezwyciężę to, choćbym miała ćwiczyć zastrzyki na sobie (brrrrr!). Zasadniczo to... nie mam innego wyjścia.