Od samego początku studiów wszyscy ze strachem mówili o zajęciach w rzeźni. Wydarzenie to urosło trochę do rangi legendy.
Na higienie mięsa uparcie raczyli nas filmikami z badania przed i poubojowego, a także pokazującymi inne procesy... techniczne, zachodzące w ubojni. Większość osób wychodziła z zajęć zielonkawa. Tymczasem właściwy wyjazd był dużo mniej szkodliwy dla psychiki niż te produkcje filmowe rodem z NRD. Ale zacznijmy od samego początku.
Przed rozpoczęciem czwartego roku trzeba wyrobić sobie książeczkę do celów sanitarno-epidemiologicznych. Za badania musimy zapłacić sami, ale lekarza sponsoruje uczelnia, więc nie jest najgorszej. Pomijam fakt, że chyba nikt nigdy tych książeczek nie sprawdza. Lepiej wyrobić, żeby później się nie stresować.
Wyposażenie do rzeźni to białe kalosze (tak, ten kolor jest konieczny), standardowy biały fartuch (polecam brać jakiś stary i brzydki, bo i tak ubabracie go we krwi), jednorazowy foliowy fartuch na wzór tego kuchennego i flizelinowy biały czepek. Rękawiczki są opcjonalne, ale osobiście nie rozumiem, jak można grzebać w zwłokach gołymi rękami. Co kto lubi.
Wszystkie te gadżety trzeba kupić z własnej kieszeni, najlepiej zrobić zrzutkę całym rokiem albo chociaż grupą.
Ubojnia jest jakieś dwadzieścia kilometrów od centrum Lublina i trzeba się tam dostać na własną rękę. Legenda głosi, że jeździ tam jakiś autobus, ale nigdzie w okolicy nie widziałam żadnego przystanku, więc nie mogę tego potwierdzić. Żeby oszczędzić sobie stresów, polecam jednak pojechać samochodem.
Ponieważ rzeźnia znajduje się w szczerym polu, wieje tam niemiłosiernie. Na szczęście można schronić się w sklepie mięsnym, gdzie pachnie bardzo ładnie, a miła pani częstuje grzecznych studentów kabanosami, kiełbasą i innymi dobrociami. Omnomnom.
Gdy już przebraliśmy się w nasze umundurowanie, w którym wyglądaliśmy nie jak "prawie-że-lekarze", a bardziej jak pracownicy szkolnej stołówki, kazano nam zakasać rękawy, umyć ręce i poprowadzono na właściwe salony. Jaszczurka mało nie wywaliła się na śliskiej posadzce w swoich kaloszkach, których rozmiar 38 okazał się być bardziej zbliżony do 40. Byłam tak bardzo skupiona na tym, by nie stracić zębów, że nawet nie zrobiło na mnie wrażenia, że nagle znaleźliśmy się w miejscu bardzo głośnym i specyficznie pachnącym.
Nie byliśmy przy samym procesie uboju. Siedem osób było przy badaniu ośrodków, które odbywało się w tym samym miejscu co wytrzewianie. Ja, jak to zwykle mam w zwyczaju, zignorowałam fakty nieprzyjemne i skupiłam się tylko na ośrodkach, które wisiały przed nami na stojakach. W pomieszczeniu było strasznie zimno, więc - jakkolwiek okropnie to nie zabrzmi - mogliśmy rozgrzać sobie ręce, badając narządy. Co musieliśmy robić? Omacać język, przełyk i wątrobę, naciąć tchawicę, serce i płuca. Więcej zabawy było z węzłami chłonnymi, które ciężko było odnaleźć w takiej masie tkanek wszelakich. A w ogóle tak naprawdę była to robota w stylu sobie a muzom, bo obecnie badanie poubojowe świń obejmuje tylko oglądanie narządów i w ogóle - jak to ujął prowadzący - odchodzi do lamusa.
W tym momencie druga siódemka osób była w drugim pomieszczeniu, gdzie znajdowały się półtusze. Samo dostanie się tam było procesem problematycznym, bo trzeba było przecisnąć się w przejściu między świnią, a ścianą. Szczegółów może oszczędzę. Badanie węzłów chłonnych na tuszy było dla Jaszczurki małym koszmarkiem, bo nie widziałam tam absolutnie nic, jak się okazało w macaniu też byłam kiepska, a z racji nikczemnego wzrostu nie byłam w stanie sięgnąć do węzłów pachwinowych (balansowanie na palcach z rzeźnicki nożem trzymanym w maksymalnie wyciągniętej ręce nie należy do bezpiecznych i przyjemnych doświadczeń).
Ostrzegam, że niektórzy prowadzący potrafią pytać i stawiać dwóje, które później trzeba poprawiać na prywatnej audiencji. Nam na szczęście trafił się najlepszy możliwych duet doktorów, więc było naprawdę bezproblemowo.
Zasadniczo zaczęłam rozumieć, jak można pracować w rzeźni. Zamieniasz się trochę w robota, który robi tylko to, co ma przed nosem, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w koło i nie zaprzątając głowy niepotrzebnymi rozmyślaniami. Nie sądzę, by można było czerpać z tego satysfakcję zawodową, ale dobre pieniądze - a i owszem.