Właściwie nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że moje zaliczenie ósmego semestru jest jednym z nich.
Jeśli zastanawialiście się, czy da się w trakcie sesji odwiedzić cztery kraje, później zostać przykutym do łóżka przez anginę ropną, a finalnie zaliczyć wszystkie przedmioty, to mogę Was zapewnić - da się!
Szczególnie wesoło wspominam egzamin z rozrodu koni. Był on w pewien czerwcowy czwartek. Ja jeszcze w środę siedziałam w Wenecji nad brzegiem Il Canal Grande, machając nogami i jedząc kawałek pizzy. No dobrze, właściwie to suchą bułkę, ale pizza brzmi bardziej klimatycznie. Samolot miałam dopiero o 17:30, więc mogłam praktycznie przez pół dnia korzystać z włoskiego słońca. O 19:10 przylot do Krakowa, o 21 Polski Bus i przyjazd do Lublina o 2 w nocy w czwartek. Egzamin o 10. Wszystko idealnie rozplanowane. Co mogłoby pójść nie tak?
No cóż, nie przewidziałam, że nad Wenecją rozpęta się burza. Może nie żaden huragan czy oberwanie chmury, ale zwykła burza, uniemożliwiająca planowe startowanie samolotów. W efekcie spędziłam na lotnisku stanowczo więcej czasu niż przewidywałam, wzbudzając ogólną wesołość, gdy wyciągnęłam z plecaka kocyk i poduszkę i ułożyłam się do snu. Na krakowskim lotnisku znalazłam się po 23, a na Dworcu Głównym w okolicach 1 w nocy. Polski Bus do Lublina znajdował się w strefie marzeń. Zostawał pociąg o 5 rano. Co do tego czasu? Gotowa byłam już po raz kolejny wyciągać kocyk, ale okazało się, że koleżanka wynajmuje pokój hotelowy tuż obok dworca i użyczy mi kawałka łóżka. Byłam bliska rozpłakania się ze szczęścia. Po dwóch godzinach snu i czterech podróży pociągiem zdążyłam wpaść do mieszkania w Lublinie, wziąć szybki prysznic, założyć na grzbiet koszulę i pobiec na egzamin, na który notatki przeczytałam tylko raz podczas koczowania na lotnisku.
I co?
Zdałam!
Wprawdzie miałam problem nawet z napisaniem, jak się nazywam, ale z zakamarków zmęczonego umysłu udało mi się wygrzebać odpowiedzi na pytania.
Albo po prostu miałam szczęście i ktoś nie czytał mojej pracy.
Wracając do tematu wpisu... Oto jestem na piątym roku.
Czy czuję się mądrzejsza? Nie.
Dojrzalsza? Nie.
Czy czuję, że od zdobycia tytułu lekarza dzielą mnie już tylko trzy semestry? Nie.
Czy jestem przerażona zbliżającą się odpowiedzialnością i mam ochotę przeleżeć resztę życia pod kocykiem, oglądając bajki Disneya? Tak.
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zajęcia prezentują się lepiej niż dotychczas. Wprawdzie jest interna i chirurgia małych zwierząt, na których naprawdę coś robimy i musimy prezentować "lekarski" tok myślenia, ale to tylko dwa przedmioty wśród całej masy. Resztę stanowią choroby ptaków (myślałam, że po rybach nie czeka mnie już żaden koszmar), zakazy i chirurgia bydła, czyli jedna wielka slajdologia, puszki, prewencja, dietetyka, andrologia i rozród. Interesująca jest jeszcze sądówka, ale zajęcia trwają 45 minut. Naprawdę mi się podobają, ale zleciały tak szybko, że nawet nie zdążyłam dobrze wczuć się w klimat. Jakby mało było atrakcji, z ptaków trzeba wyrobić staż, którego termin narzucony jest odgórnie. Niektórym wypada na Święta Bożego Narodzenia, innym na Wielkanoc, weekend majowy, a część przegrywów będzie miała go dopiero na szóstym roku. Możecie zgadywać, w której grupce się znajduję. Nigdy nie miałam farta do takich rzeczy.
Miałam bardzo ambitny plan załapać się na praktyki na radiologii, bo czarno-białe obrazki to coś, co naprawdę mi się podoba. Na czwartym roku niby wszyscy nas zapraszali, a teraz, gdy przyszło co do czego, dostałam odpowiedź odmowną. Ponieważ musiałam czekać na nią tydzień, przepadła mi możliwość dostania się do prywatnych klinik. I tak wylądowałam na praktykach w miejscu, w którym nigdy bym się nie widziała, ale kto wie, może to przeznaczenie?
Do usłyszenia!
PS Ale ten koncert był dobry!