Siedzimy sobie, wkuwając definicje wędzonek i kiełbasy. Prawie-że-lekarze pięćdziesiąty raz uczą się, na jakich podłożach rośnie Salmonella i po raz czterdziesty dziewiąty dziwią się, że tego nie pamiętają. Myślałby kto, że na piątym roku będzie normalnie. Nagle falę pseudonaukowego bełkotu i malkontenckich rozważań przerywa roztropny głos:
- Jak w ogóle nazywa się ten przedmiot?
Cisza. Brakuje tylko świerszczy.
- Puszki?
- Mięso?
- Przetwórstwo?
Sprawdzamy. Okazuje się - higiena produktów pochodzenia zwierzęcego.
I to w sumie była jedyna wartościowa informacja, którą wyniosłam z całej tej sesji naukowej.
A tę piosenkę miałam w głowie przez całe ćwiczenia, na których degustowaliśmy kiełbasy.
Niby tyle się dzieje na tych studiach, a ja jednak nie mam o czym pisać. To znaczy mam - scenariusze odcinków do Latającego Cyrku Monty Pythona w wersji weterynaryjnej. Ale wolę tego nie robić, póki jeszcze mam status studenta. Po odebraniu dyplomu opublikuję co lepsze kawałki. Obiecuję.