Tak, ostatni... Nie wiem, jak będzie wyglądał przyszły weekend, ale bardzo prawdopodobne, że będę musiała poświęcić go na niezbędne zakupy albo nawet zawożenie rzeczy do Lublina. Dlatego już dzisiaj pożegnałam się ze wszystkimi, usłyszałam trochę miłych słów, trochę słów motywujących, zaproszenie na przyszłe wakacje (!) i uzbrojona w taki pozytywny bagaż doświadczeń, wrócę do Lublina.
Ale najpierw kilka słów o Piekielnych. Już kiedyś pisałam, że niektórzy właściciele nadawaliby się na znaną stronę właśnie o tym tytule. Dziś na przykład zjawił się z psem pan, który koniecznie chciał widzieć się "z doktorem". W języku lecznicy oznacza to szefa. Dyżur akurat miała K., wytłumaczyła, że ona też jest lekarzem i może przyjąć pieska. Nie, musi być "doktor". Szef powiedział, że rozmawiał z panem przez telefon, jest podejrzenie babeszjozy i że K. może go przyjąć. Cóż, pani doktor komfortowo się nie czuła, nie chcą jej, a przyjąć musi... Ale zwierzak niczemu winny nie jest, więc zaraz zabrała się za pobieranie krwi, ale zgrzyt nastąpił zaraz po włączeniu maszynki do golenia. I bynajmniej nie był to zgrzyt ostrza.
- Musi pani go golić?
- Tak, muszę.
- Czy pani naprawdę musi go golić?
- Tak, muszę! Bez tego jest bardzo mała szansa, że uda mi się trafić w żyłę, a przecież muszę założyć wenflon.
Doktor K. myślała, że tym argumentem skończy dyskusję, wzięła ponownie maszynkę, a tu znowu zgrzyta...
- Ale jakaś szansa jest, że bez golenia się uda... Pani nie goli.
Finał tej historii był taki, że pacjenta przyjął szef. I założył wenflon. Tak jak chciał właściciel - bez golenia. Trwało to wprawdzie trzy razy dłużej niż normalnie, ale - jak to mówią - klient nasz pan. Ciekawa jestem, ile drogocennych długich kudłów zostanie wyrwanych podczas zdzierania plastra, którym przymocowany jest wenflon.
Poza tym zjawiła się też dziewczyna, która chciała "tylko o coś zapytać". Była sama, bez zwierzaka. Powiedziała, że ma trzymiesięcznego psa, który od dwóch dni nie je, nie bawi się, tylko leży. Więc ona pomyślała, że może jest zarobaczony i czy mogłaby kupić tabletki na robaki. Opadła mi szczęka. Doktor K. mało nie wyszła z siebie, kazała wrócić razem ze szczeniakiem, jeśli ma on przeżyć, bo może mieć na przykład babeszjozę. I oczywiście nie dała żadnych tabletek. Dziewczyna się już nie zjawiła. Dlatego również zasługuje na miano Piekielnej.
Jak już jesteśmy w temacie babeszjozy, to dziś mieliśmy na kroplówkach cztery psy, a piąty (cudny szczeniak) był w szpitalu. Właśnie ten ostatni przysporzył mi roboty... Po co chodzić na spacer, skoro można zsikać się w sali? I to ze dwa razy? Po co sikać na spacerze (na który opiekunka wyniosła na rękach), skoro można zrobić to na posłaniu? No cóż... Uroki opieki nad zwierzakiem ;D Przynajmniej psina zjadła wszystko, co jej podałam i nawet dobrała się do misek innych pacjentów, co ewidentnie było dobrym znakiem, bo rano nie chciała zjeść ani kęsa. Mimo tego, że musiałam myć podłogę w całej sali szpitalnej, chętnie zajęłabym się jeszcze tym szczeniakiem.
Pierwszy raz spotkałam się z kocią białaczką. Wprawdzie objawy nijakie, ale to co wyszło w morfologii... Aparat w ogóle nie pokazał obecności białych krwinek. Myślałam, że to w ogóle niemożliwe, żeby białych krwinek było tak mało... Kocinek dostał prawdziwy koktajl zastrzyków, kroplówkę i miejmy nadzieję, że jeszcze długo pożyje.
Dzisiejszym małym sukcesem wolontariusza jest podłączenie kroplówki.
- Jaszczurka (tak, dopiero dziś lekarze zaczęli zwracać się do mnie po imieniu), podłącz no temu psu sól fizjologiczną...
- ...
- Co jest, nie umiesz?
- Umiem!
Umiem, bo tydzień temu E. mnie nauczyła. Żeby nie tracić czasu, pobiegłam po worek z solą. Wygrzebałam z zakamarków pamięci, że kiedyś przy pani doktor K. ćwiczyłam zakładanie wlewnika. Czyli na dobrą sprawę już znam całą procedurę, tylko w częściach. Kiedy K. wyjaśniała właścicielom, co dolega ich psu, ja przygotowywałam kroplówkę. A potem podłączyłam. I nic nie popsułam :D Szkoda, że takie zadania dostaję akurat ostatniego dnia...
Tak więc wakacje 2014 uważam za owocne. Zdobyłam trochę doświadczenia (zdecydowanie bardziej praktycznego - kroplówki, zastrzyki, opatrunki i tak dalej), poznałam pracę lecznicy i dowiedziałam się, jak może wyglądać moja przyszłość w jednym z jej wariantów :)
Mam nadzieję, że w przyszłym roku znowu będę robić coś ciekawego. Mam do zaliczenia praktyki hodowlane i marzy mi się odbycie ich w gdańskim ogrodzie zoologicznym. I tu moje pytanie do starszych koleżanek/kolegów - jak wcześnie trzeba załatwiać praktyki, by dostać się tam, gdzie się chce? Czy może czas nie ma tu nic do rzeczy?
I cóż... Dzięki wszystkim, którzy przebrnęli przez serię wolontariacką. Nie wiem jeszcze, co będę publikować w roku akademickim, ale zapewne jakieś jaszczurkowe przygody warte uwagi się znajdą.
sobota, 20 września 2014
sobota, 13 września 2014
Wolontariat dzień 10
Znowu jeden dzień mi przepadł po drodze. Wszystko dlatego, że to była największa nuda w historii tego wolontariatu. Zwinęłam się raptem po czterech godzinach (gdzie zawsze sześć to takie minimum).
Dzisiaj... Raczej nie było jakichś interesujących pacjentów, dlatego w notce będzie bardziej o ludziach niż o zwierzętach.
Warto nadmienić, że dzisiaj byłam w niezbyt ciekawym towarzystwie. Pan doktor jeszcze w porządku, ale pani technik to osoba, która z niewiadomych powodów pała do mnie żywą niechęcią. Nie wymagam, żeby wszyscy mnie lubili, ale można się jakoś zachowywać... Ta kobieta słynie z tego, że nie odzywa się do mnie ani słowem, czasami milczy nawet, gdy o coś zapytam (!). Często przez to trafiają się jakieś absurdalne wręcz sytuacje... Na przykład ja stoję w jednym kącie pokoju, obok mnie leży jakiś papier, ona jest w drugim kącie z lekarzem i prosi właśnie tego lekarza, żeby przyniósł jej papier. Tak, ten leżący koło mnie. Zawsze, gdy zdarza się coś takiego (a zdarza się co najmniej kilka razy podczas dyżuru) ja przynoszę daną rzecz, bo to oczywiste zarówno dla mnie jak i wszystkich poza nią. Oczywiste jest, że nie usłyszę wtedy nawet głupiego "dzięki", ale jakoś mi nie zależy ;) Chociaż dzisiaj - uwaga, uwaga - był postęp! Odezwała się do mnie z własnej nieprzymuszonej woli (pierwszy raz), żeby ochrzanić mnie, że źle trzymam psa podczas ważenia. Trzymam tak, jak trzymają wszyscy inni, ale do czegoś trzeba było się doczepić, skoro zrobiłam coś sama.
Nie myślcie sobie, że się skarżę. Mnie zachowanie tej kobiety autentycznie bawi. Nie wiem, o co jej chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Będę szczęśliwsza.
Teraz coś z bardzo przyjemnych rzeczy. Poznałam lepiej panią technik E. Żałuję, że tak późno. Jest autentycznie przemiła i przecudowna. Spędziłam z nią trochę czasu w szpitalu, gdzie opowiadała, jakie leki właśnie podaje zwierzętom, jakie mają działanie, jak się je dawkuje, gdzie wszystko zapisują i tak dalej. Pod jej okiem podłączyłam pierwszą kroplówkę. Generalnie nauczyłam się z nią więcej niż przez kilka niektórych dni z lekarzami. Taka prosta rzecz, jak omawianie kolejnych czynności zmienia naprawdę wiele. A mi zaskakująco dużo zostało w głowie.
Później E. pokazała mi dwa ptaki, które leczy. Od słowa do słowa zgadałyśmy się - ona opowiedziała, co stało się tym fruwającym i jak ich leczy, a ja przyznałam, że myślałam o pójściu w kierunku ptaków. Może nie tyle o całej specjalizacji, bo do tego jeszcze daleko (a kto wie, czy w ogóle zrobię specjalizację), ale o samodzielnym kształceniu tak, żeby móc je skutecznie leczyć. E. to strasznie ucieszyło. Opowiedziała mi, że u niej nie wzięło się to z jako takiego powołania, a po prostu zobaczyła, jak w kiedyś w lecznicy zdechł ptak, bo nikt nie chciał się nim zająć - podać leków, sprawdzić stanu i tak dalej. Więc E. się zawzięła i stwierdziła, że ona będzie leczyć ptaki. Edukowała się na własną rękę z książek i internetu, ale najwięcej osiągnęła metodą prób i błędów. Dlatego jej pierwszych kilka pacjentów zdechło, bo nie była pewna np. dawkowania leków. Ale teraz jest coraz lepiej i 3/4 ptaków, które trafiają do lecznicy (a raczej do niej) udaje się wyleczyć. Rozmawiałyśmy też o rasach kur (wreszcie ktoś, z kim mogę dzielić moją skrytą miłość do drobiu :D) i o dinozaurach, bo w końcu one z ptakami miały sporo wspólnego.
Strasznie ją podziwiam! Uwielbiam ludzi z pasją, którzy nie boją się uczyć się czegoś nowego, ale przede wszystkim lubię ludzi, którzy kochają zwierzęta. Wszystkie zwierzęta, nie tylko psy i koty. Ona właśnie taka jest. Wspaniała kobieta. Swoim entuzjazmem i chęcią działania bije na głowę wielu lekarzy.
W szpitalu kot z amputowanym ogonem (zamulony po narkozie), kociątko po wypadku samochodowym z amputowaną łapką (bardzo kochane i bardzo złośliwe), kot ze złamaniem łapy i niewydolnością nerek, rudy piesek po operacji łapy (mój osobisty ulubieniec) i psiak, który dopiero na operację się szykował. Na sali szpitalnej zawsze jest przyjemnie i ciekawie. Miałam kogo wyprowadzać na spacer. A po powrocie okazało się, że jeden z naszych stałych lecznicowych psów skorzystał z nieobecności kolegów i wyjadł Rudemu całe jedzonko. Okazja czyni złodzieja.
Dzisiaj... Raczej nie było jakichś interesujących pacjentów, dlatego w notce będzie bardziej o ludziach niż o zwierzętach.
Warto nadmienić, że dzisiaj byłam w niezbyt ciekawym towarzystwie. Pan doktor jeszcze w porządku, ale pani technik to osoba, która z niewiadomych powodów pała do mnie żywą niechęcią. Nie wymagam, żeby wszyscy mnie lubili, ale można się jakoś zachowywać... Ta kobieta słynie z tego, że nie odzywa się do mnie ani słowem, czasami milczy nawet, gdy o coś zapytam (!). Często przez to trafiają się jakieś absurdalne wręcz sytuacje... Na przykład ja stoję w jednym kącie pokoju, obok mnie leży jakiś papier, ona jest w drugim kącie z lekarzem i prosi właśnie tego lekarza, żeby przyniósł jej papier. Tak, ten leżący koło mnie. Zawsze, gdy zdarza się coś takiego (a zdarza się co najmniej kilka razy podczas dyżuru) ja przynoszę daną rzecz, bo to oczywiste zarówno dla mnie jak i wszystkich poza nią. Oczywiste jest, że nie usłyszę wtedy nawet głupiego "dzięki", ale jakoś mi nie zależy ;) Chociaż dzisiaj - uwaga, uwaga - był postęp! Odezwała się do mnie z własnej nieprzymuszonej woli (pierwszy raz), żeby ochrzanić mnie, że źle trzymam psa podczas ważenia. Trzymam tak, jak trzymają wszyscy inni, ale do czegoś trzeba było się doczepić, skoro zrobiłam coś sama.
Nie myślcie sobie, że się skarżę. Mnie zachowanie tej kobiety autentycznie bawi. Nie wiem, o co jej chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Będę szczęśliwsza.
Teraz coś z bardzo przyjemnych rzeczy. Poznałam lepiej panią technik E. Żałuję, że tak późno. Jest autentycznie przemiła i przecudowna. Spędziłam z nią trochę czasu w szpitalu, gdzie opowiadała, jakie leki właśnie podaje zwierzętom, jakie mają działanie, jak się je dawkuje, gdzie wszystko zapisują i tak dalej. Pod jej okiem podłączyłam pierwszą kroplówkę. Generalnie nauczyłam się z nią więcej niż przez kilka niektórych dni z lekarzami. Taka prosta rzecz, jak omawianie kolejnych czynności zmienia naprawdę wiele. A mi zaskakująco dużo zostało w głowie.
Później E. pokazała mi dwa ptaki, które leczy. Od słowa do słowa zgadałyśmy się - ona opowiedziała, co stało się tym fruwającym i jak ich leczy, a ja przyznałam, że myślałam o pójściu w kierunku ptaków. Może nie tyle o całej specjalizacji, bo do tego jeszcze daleko (a kto wie, czy w ogóle zrobię specjalizację), ale o samodzielnym kształceniu tak, żeby móc je skutecznie leczyć. E. to strasznie ucieszyło. Opowiedziała mi, że u niej nie wzięło się to z jako takiego powołania, a po prostu zobaczyła, jak w kiedyś w lecznicy zdechł ptak, bo nikt nie chciał się nim zająć - podać leków, sprawdzić stanu i tak dalej. Więc E. się zawzięła i stwierdziła, że ona będzie leczyć ptaki. Edukowała się na własną rękę z książek i internetu, ale najwięcej osiągnęła metodą prób i błędów. Dlatego jej pierwszych kilka pacjentów zdechło, bo nie była pewna np. dawkowania leków. Ale teraz jest coraz lepiej i 3/4 ptaków, które trafiają do lecznicy (a raczej do niej) udaje się wyleczyć. Rozmawiałyśmy też o rasach kur (wreszcie ktoś, z kim mogę dzielić moją skrytą miłość do drobiu :D) i o dinozaurach, bo w końcu one z ptakami miały sporo wspólnego.
Strasznie ją podziwiam! Uwielbiam ludzi z pasją, którzy nie boją się uczyć się czegoś nowego, ale przede wszystkim lubię ludzi, którzy kochają zwierzęta. Wszystkie zwierzęta, nie tylko psy i koty. Ona właśnie taka jest. Wspaniała kobieta. Swoim entuzjazmem i chęcią działania bije na głowę wielu lekarzy.
W szpitalu kot z amputowanym ogonem (zamulony po narkozie), kociątko po wypadku samochodowym z amputowaną łapką (bardzo kochane i bardzo złośliwe), kot ze złamaniem łapy i niewydolnością nerek, rudy piesek po operacji łapy (mój osobisty ulubieniec) i psiak, który dopiero na operację się szykował. Na sali szpitalnej zawsze jest przyjemnie i ciekawie. Miałam kogo wyprowadzać na spacer. A po powrocie okazało się, że jeden z naszych stałych lecznicowych psów skorzystał z nieobecności kolegów i wyjadł Rudemu całe jedzonko. Okazja czyni złodzieja.
Subskrybuj:
Posty (Atom)