Znowu jeden dzień mi przepadł po drodze. Wszystko dlatego, że to była największa nuda w historii tego wolontariatu. Zwinęłam się raptem po czterech godzinach (gdzie zawsze sześć to takie minimum).
Dzisiaj... Raczej nie było jakichś interesujących pacjentów, dlatego w notce będzie bardziej o ludziach niż o zwierzętach.
Warto nadmienić, że dzisiaj byłam w niezbyt ciekawym towarzystwie. Pan doktor jeszcze w porządku, ale pani technik to osoba, która z niewiadomych powodów pała do mnie żywą niechęcią. Nie wymagam, żeby wszyscy mnie lubili, ale można się jakoś zachowywać... Ta kobieta słynie z tego, że nie odzywa się do mnie ani słowem, czasami milczy nawet, gdy o coś zapytam (!). Często przez to trafiają się jakieś absurdalne wręcz sytuacje... Na przykład ja stoję w jednym kącie pokoju, obok mnie leży jakiś papier, ona jest w drugim kącie z lekarzem i prosi właśnie tego lekarza, żeby przyniósł jej papier. Tak, ten leżący koło mnie. Zawsze, gdy zdarza się coś takiego (a zdarza się co najmniej kilka razy podczas dyżuru) ja przynoszę daną rzecz, bo to oczywiste zarówno dla mnie jak i wszystkich poza nią. Oczywiste jest, że nie usłyszę wtedy nawet głupiego "dzięki", ale jakoś mi nie zależy ;) Chociaż dzisiaj - uwaga, uwaga - był postęp! Odezwała się do mnie z własnej nieprzymuszonej woli (pierwszy raz), żeby ochrzanić mnie, że źle trzymam psa podczas ważenia. Trzymam tak, jak trzymają wszyscy inni, ale do czegoś trzeba było się doczepić, skoro zrobiłam coś sama.
Nie myślcie sobie, że się skarżę. Mnie zachowanie tej kobiety autentycznie bawi. Nie wiem, o co jej chodzi i chyba nie chcę wiedzieć. Będę szczęśliwsza.
Teraz coś z bardzo przyjemnych rzeczy. Poznałam lepiej panią technik E. Żałuję, że tak późno. Jest autentycznie przemiła i przecudowna. Spędziłam z nią trochę czasu w szpitalu, gdzie opowiadała, jakie leki właśnie podaje zwierzętom, jakie mają działanie, jak się je dawkuje, gdzie wszystko zapisują i tak dalej. Pod jej okiem podłączyłam pierwszą kroplówkę. Generalnie nauczyłam się z nią więcej niż przez kilka niektórych dni z lekarzami. Taka prosta rzecz, jak omawianie kolejnych czynności zmienia naprawdę wiele. A mi zaskakująco dużo zostało w głowie.
Później E. pokazała mi dwa ptaki, które leczy. Od słowa do słowa zgadałyśmy się - ona opowiedziała, co stało się tym fruwającym i jak ich leczy, a ja przyznałam, że myślałam o pójściu w kierunku ptaków. Może nie tyle o całej specjalizacji, bo do tego jeszcze daleko (a kto wie, czy w ogóle zrobię specjalizację), ale o samodzielnym kształceniu tak, żeby móc je skutecznie leczyć. E. to strasznie ucieszyło. Opowiedziała mi, że u niej nie wzięło się to z jako takiego powołania, a po prostu zobaczyła, jak w kiedyś w lecznicy zdechł ptak, bo nikt nie chciał się nim zająć - podać leków, sprawdzić stanu i tak dalej. Więc E. się zawzięła i stwierdziła, że ona będzie leczyć ptaki. Edukowała się na własną rękę z książek i internetu, ale najwięcej osiągnęła metodą prób i błędów. Dlatego jej pierwszych kilka pacjentów zdechło, bo nie była pewna np. dawkowania leków. Ale teraz jest coraz lepiej i 3/4 ptaków, które trafiają do lecznicy (a raczej do niej) udaje się wyleczyć. Rozmawiałyśmy też o rasach kur (wreszcie ktoś, z kim mogę dzielić moją skrytą miłość do drobiu :D) i o dinozaurach, bo w końcu one z ptakami miały sporo wspólnego.
Strasznie ją podziwiam! Uwielbiam ludzi z pasją, którzy nie boją się uczyć się czegoś nowego, ale przede wszystkim lubię ludzi, którzy kochają zwierzęta. Wszystkie zwierzęta, nie tylko psy i koty. Ona właśnie taka jest. Wspaniała kobieta. Swoim entuzjazmem i chęcią działania bije na głowę wielu lekarzy.
W szpitalu kot z amputowanym ogonem (zamulony po narkozie), kociątko po wypadku samochodowym z amputowaną łapką (bardzo kochane i bardzo złośliwe), kot ze złamaniem łapy i niewydolnością nerek, rudy piesek po operacji łapy (mój osobisty ulubieniec) i psiak, który dopiero na operację się szykował. Na sali szpitalnej zawsze jest przyjemnie i ciekawie. Miałam kogo wyprowadzać na spacer. A po powrocie okazało się, że jeden z naszych stałych lecznicowych psów skorzystał z nieobecności kolegów i wyjadł Rudemu całe jedzonko. Okazja czyni złodzieja.
Świetnie piszesz! Wciągnęłam się już po kilku pierwszych zdaniach. Mam nadzieję, że w roku akademickim dalej będziesz kontynuować zapiski. :) Pzdr! N
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo, aż się zaczerwieniłam od tych miłych słów :)
UsuńW roku akademickim na pewno będę coś pisać, ale sama jeszcze nie wiem, co to będzie.
Pozdrawiam!
Z każdym nowym wpisem coraz bardziej zazdroszczę Ci tych praktyk :D A sama nie mogę się doczekać skończenia liceum i rozpoczęcia studiów :3 I jeśli byś coś wiedziała na temat uczelni w Krakowie, bo tam mam najbliżej, to byłabym bardzo wdzięczna za jakiekolwiek informacje/opinie :) W internecie ssą tylko wiadomości sprzed kilku lat, kiedy to dopiero otwierali kierunek, więc zakładam, że pewnie coś się pozmieniało ^^
OdpowiedzUsuń~Ac :3
Weta w Krakowie jest bodajże od 2012 lub 2013 roku, więc bardzo krótko, nie wypuścili jeszcze żadnych absolwentów. Z tego co czytałam na forach, dopiero w kwietniu mają otworzyć kliniki, więc nie wiadomo, jak jest tam z zapleczem i kadrą. Tryb kształcenia jest na pewno bardzo wzorowany na Lublinie (choćby półtoraroczna anatomia). Nie spotkałam się nigdzie z narzekaniem na Kraków, ale ja podchodzę do tamtejszej wety ostrożnie. Wszystko jest bardzo nowe i niewypracowane, więc tak na dobrą sprawę idzie się tam trochę w ciemno.
Usuń