Statystyki pokazują, że ktoś nadal tego bloga odwiedza lub przypadkowo trafia na niego dzięki łaskawym algorytmom Google. Stwierdziłam więc, że dam Wam znak życia, żebyście nie myśleli, że rzuciłam to wszystko w cholerę. Chociaż wiele byście się nie pomylili.
Oto jestem na szóstym i ostatnim roku. Poziom absurdu rzeczywistości na uczelnianych stażach przekracza mój punkt krytyczny. Przeważająca większość moich znajomych ma już pracę w charakterze technika i robi wszystko, żeby uciec z Lublina. Tymczasem ja zajmuję się wszystkim poza weterynarią i coraz bardziej do tego Lublina się przywiązuję.
Od dawna czułam coraz większą potrzebę robienia czegoś pożytecznego. Nie mówię, że weterynaria nie ma sensu, ale brakuje mi tu takiego pierwiastka... zmieniania świata. Zdałam sobie sprawę, że chcę realnie działać, pracować z ludźmi, walczyć o wyższe idee. Dlatego tak wyszło, że zaangażowałam się w tworzenie pierwszego lubelskiego Marszu Równości. Wprawdzie we wszystkich mediach pokazywała się twarz Barta, głównego organizatora, ale i tak zaskakująco dużo osób kojarzy mnie właśnie z tym wydarzeniem. Parę wystąpień publicznych zaliczyć musiałam. Od Marszu minął miesiąc, a my właśnie tworzymy podwaliny do lokalnego stowarzyszenia, działającego na rzecz równości, szczególnie praw LGBT. Dużo pracy przed nami, ale wizja jest naprawdę piękna.
Jeśli chodzi o pracę, to stwierdziłam, że na weterynarię będę miała czas do emerytury, a teraz jest ostatni dzwonek na spróbowanie czegoś innego. Dlatego teraz... ustawiam koncerty. Manager to dużo za duże słowo, ale codziennie rano rozsyłam maile do miliona ośrodków, później wiszę na telefonie - tłumaczę, negocjuję i ogólnie "użeram się" z klientami. I o dziwo... Lubię to. Jest to dla mnie spore wyzwanie, bo kiedyś panikowałam, gdy musiałam zamówić pizzę. A teraz... No cóż :)
Wszystko dzieje się niesamowicie szybko. Mam wrażenie, jakby każdy tydzień otwierał przede mną nowe możliwości. Nagle teraz, pod koniec tej zwariowanej drogi do tytułu lekarza weterynarii, zdałam sobie sprawę, że nie jestem już stuprocentowo pewna, że właśnie to chcę robić w życiu. Okazało się, że jest tyle innych, fascynujących możliwości! Możliwości, które wiążą się z większymi zarobkami, mniejszą odpowiedzialnością i brakiem dyżurów.
Obserwuję moich kolegów z roku i tych starszych, już lekarzy, i dostrzegam coraz więcej frustracji. Ludzie są zmęczeni, zniechęceni i wypaleni już na samym początku. Zewsząd słychać tylko narzekania. Jednocześnie większość z nich nie chce spróbować w życiu innej drogi i mimo wszystko nadal chce siedzieć w weterynarii. Jasne, takie zmiany nie są łatwe. Zdecydują się na nie tylko ludzie odważni. Ale absolutnie nie jest tak, że niepracujący w zawodzie lekarz weterynarii "idzie na łatwiznę" - a kiedyś właśnie tak usłyszałam, od starszych i sfrustrowanych lek wetów. Według mnie za takimi słowami przemawia jakaś dziwna zawiść - skoro ja się męczę, to Ty też musisz, bo kończyliśmy te same studia.
Podsumowując... Dzieje się dużo różnych rzeczy. Pracuję nad sobą. Rozwijam swoje zainteresowania. Uczę się nowych rzeczy. I cały czas intensywnie myślę nad tym, co będę robić w życiu. I przede wszystkim - doceniam ostatnie momenty na studiach.
Trzymajcie się!
Powodzenia! Jak ściągniesz Rancid do Polski to napisz mi priv :D Opublikuj coś tu czasem, żeby niegotowi na zmiany starsi koledzy się nie nudzili
OdpowiedzUsuńDo Rancida jeszcze daleka droga, ale kiedyś - kto wie :D Ty też mógłbyś coś napisać, bo czasami zerkam na Twojego bloga z nadzieją :)
UsuńSzykuję się :) tylko z większą objętością tekstu jednocześnie.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNa pierwszym roku zawsze uczy się głupot, taka specyfika studiów :) Zalążki prawdziwej weterynarii będą dopiero od trzeciego roku.
UsuńOczywiście, że dasz radę pogodzić te rzeczy, skupianie się tylko na nauce jest moim zdaniem bez sensu. Rób to, co uważasz za słuszne i nie patrz na innych. Powodzenia!