Dzień zaczął się jak zwykle - od sprawdzenia pogody. Z jaszczurkowych obserwacji wynika, że im jest goręcej, tym mniejszy ruch w lecznicy. Ranek był wprawdzie obiecujący, ale później upał rozszalał się na dobre - i moja teoria się sprawdziła.
Trafiłam na panią doktor z dnia drugiego. Teraz trochę prywaty - lubię ją :) Zapytałam się o tego szczeniaka ze złamanym kręgosłupem, którym zajmowałam się dwa tygodnie temu. Okazało się, że już później właściciele nie zjawili się z nim w lecznicy, chociaż byli umówieni. Ciekawe byłyśmy, czy pies jeszcze żyje, więc pani doktor zadzwoniła na podany numer kontaktowy. Szczeniak na całe szczęście żyje, ale leki skończyły mu się jakiś czas temu, a właściciele nic z tym nie robią. Co więcej - wyjechali i pies został u ich rodziców, którzy - zapewne po części z racji wieku i obowiązków - nie bardzo mogą się nim zajmować. Zirytowało mnie to mocno. Najpierw młodzi ludzie przywożą psa, chcą leczyć, a potem (gdy okazuje się, że szczeniak nadal leży i trzeba się nim cały czas zajmować) podrzucają go rodzicom, nie przyjeżdżają z nim na kontrole, nie interesują się lekami... Jak można być tak bezmyślnym i nieodpowiedzialnym? Na szczęście pani doktor powiedziała kobiecie, że jeśli psa nie chcą, niech przywiozą go do lecznicy, ona go wykuruje, a potem znajdziemy mu dom. Bardzo się cieszę, że to zaproponowała. Na pewno znajdzie się ktoś zainteresowany młodym labradorem. Sama bym go wzięła, gdyby tylko mój osobisty pies nie był zazdrosnym królewiczem.
Poza tym okazało się, że w lecznicy jest teraz dziewczyna na stażu klinicznym po piątym roku, która studiuje w Lublinie. Jest naprawdę bardzo sympatyczna (miła odmiana po zetknięciu z koleżankami z technikum), odpowiadała na moje nudne pytania dotyczące studiów i była nieocenioną pomocą, gdy nie wiedziałam, co robić. A dzisiaj byłam jakaś wyjątkowo zakręcona, wszystko leciało mi z rąk, a mózg działał bardzo opornie.
Dzisiaj dzień był wyjątkowo leniwy i nie trafił się żaden interesujący pacjent. Ogólnie zjawiło się mało zwierzaków i dlatego głównie ogarniałyśmy psy i koty w szpitalu, a tam zdecydowanie było co robić. Wygryzione wenflony, podkłady do zmienienia, podłoga do mycia, miski do napełnienia, futro do wygłaskania :) Najbardziej rozbawił mnie kot ze złamaną kością udową. Gdy tylko wybudził się z narkozy, trzeba było przenieść go do innej klatki, bo poprzednia cała była zasikana, a kot robił niesamowity raban. Zajęłam się tym, bo nie wymagało specjalnej wiedzy medycznej... Ale jakie było moje zdziwienie, gdy po chwili kocio z wielkim gipsem zjawił się w drugiej sali, gdzie akurat byłam. Nie wiem jakim cudem, ale sam otworzył sobie klatkę. Trzeba było zamknąć go na kłódkę. Nie minęły dwie minuty, zerkam do kota - podkład i koc zwinięte w kącie, mruczek staje na głowie. WTF? M. wstawia mu do klatki kuwetę. Szczęście niewysłowione, kocio w kuwecie. Po może minucie znowu do niego zerkam - kot leży pod kuwetą i miauczy żałośnie. Jakim cudem, pytam się?! Zwierzaki nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" za dwa tygodnie. Jadę badać zachowania stadne w Kostrzynie nad Odrą :)
sobota, 26 lipca 2014
poniedziałek, 21 lipca 2014
Wolontariat dzień 3
Jaszczurkowe lenistwo osiągnęło taki poziom, że minęły trzy dni, a wpis nadal niedodany. Najwyższa pora to zmienić.
Trzeci dzień w lecznicy i jak na razie najbardziej spokojny. Pacjentów wyjątkowo mało. Długie przestoje wypełniałam włóczęgą między salą szpitalną, a ogrodem, zerkając ciągle, czy może jednak ktoś nie przyszedł. Najczęściej czekało mnie rozczarowanie.
Poznałam kolejną ekipę ludzi, wydaje mi się, że ostatnią. Z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że w lecznicy pracuje siedmiu lekarzy i czterech techników. I jeden wolontariusz na doczepkę. W każdym razie trafiłam chyba na najbardziej sympatyczną panią doktor pod słońcem. Nie dość, że rozmawiała ze mną, była przemiła, to w dodatku zadała mi pytanie, którego w życiu bym się nie spodziewała...
- Robiłaś już zastrzyk?
Moje oczy przybrały rozmiar spodków, a szczęka opadła. Udało mi się wykrztusić, że nie. Nikomu nie przyszło do głowy dopuszczać mnie do czegoś takiego, pomyślałam sobie. Uśmiechnięta pani doktor zapytała się mnie, czy wiem, jak to się robi. Natychmiast zobrazowałam jej całą moją wiedzę, zdobytą podczas podglądania lekarzy. Obiecała, że następny zastrzyk zrobię sama. Na szczęście - chociaż tak naprawdę strasznie żałowałam - okazja się nie trafiła. Mówi się trudno. Pozostaje mi mieć nadzieję, że będę częściej spotykać tą wspaniałą lekarkę.
W porównaniu z pierwszym dniem, gdzie tylko stałam w kącie, widzę ogromny postęp. Padło hasło "załóż rękawiczki", które sprawiło, że mało nie podskoczyłam to sufitu. Miałam tylko przemyć skórę psa roztworem nadmanganianu, ale i tak potraktowałam to niemal jako operację. Poza tym odrobaczałam kotka, co niby jest banalną czynnością, ale sprawiło mi mnóstwo radości.
Z ciekawych przypadków był w sumie tylko wilczur z płynem w jamie brzusznej. Wszyscy obecni w lecznicy musieli asystować przy badaniu USG, bo zwierzak za nic nie chciał współpracować. Po wielu bojach i równie wielu przeprowadzonych badaniach, nadal nie było do końca wiadomo, co jest przyczyną gromadzenia się płynu, ale lekarze dobrali odpowiednie leki i pies mógł wrócić do domu. Ciekawa jestem, co się z nim dzieje.
Poza tym - rutyna. Szczepienia, tabletki na odrobaczanie, kropelki na kleszcze, obcinanie pazurków, podejrzenie babeszjozy (chyba nie ma dnia bez takiego przypadku), wymioty, biegunki... Ale i tak bardzo mi się to życie lecznicy podoba. W końcu nie ma dwóch takich samych zwierząt, tak jak nie ma dwóch takich samych właścicieli. Każdy dzień jest inny i każdego dnia czeka coś nowego. To właśnie jedna z rzeczy, która podoba mi się w tym zawodzie.
Trzeci dzień w lecznicy i jak na razie najbardziej spokojny. Pacjentów wyjątkowo mało. Długie przestoje wypełniałam włóczęgą między salą szpitalną, a ogrodem, zerkając ciągle, czy może jednak ktoś nie przyszedł. Najczęściej czekało mnie rozczarowanie.
Poznałam kolejną ekipę ludzi, wydaje mi się, że ostatnią. Z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że w lecznicy pracuje siedmiu lekarzy i czterech techników. I jeden wolontariusz na doczepkę. W każdym razie trafiłam chyba na najbardziej sympatyczną panią doktor pod słońcem. Nie dość, że rozmawiała ze mną, była przemiła, to w dodatku zadała mi pytanie, którego w życiu bym się nie spodziewała...
- Robiłaś już zastrzyk?
Moje oczy przybrały rozmiar spodków, a szczęka opadła. Udało mi się wykrztusić, że nie. Nikomu nie przyszło do głowy dopuszczać mnie do czegoś takiego, pomyślałam sobie. Uśmiechnięta pani doktor zapytała się mnie, czy wiem, jak to się robi. Natychmiast zobrazowałam jej całą moją wiedzę, zdobytą podczas podglądania lekarzy. Obiecała, że następny zastrzyk zrobię sama. Na szczęście - chociaż tak naprawdę strasznie żałowałam - okazja się nie trafiła. Mówi się trudno. Pozostaje mi mieć nadzieję, że będę częściej spotykać tą wspaniałą lekarkę.
W porównaniu z pierwszym dniem, gdzie tylko stałam w kącie, widzę ogromny postęp. Padło hasło "załóż rękawiczki", które sprawiło, że mało nie podskoczyłam to sufitu. Miałam tylko przemyć skórę psa roztworem nadmanganianu, ale i tak potraktowałam to niemal jako operację. Poza tym odrobaczałam kotka, co niby jest banalną czynnością, ale sprawiło mi mnóstwo radości.
Z ciekawych przypadków był w sumie tylko wilczur z płynem w jamie brzusznej. Wszyscy obecni w lecznicy musieli asystować przy badaniu USG, bo zwierzak za nic nie chciał współpracować. Po wielu bojach i równie wielu przeprowadzonych badaniach, nadal nie było do końca wiadomo, co jest przyczyną gromadzenia się płynu, ale lekarze dobrali odpowiednie leki i pies mógł wrócić do domu. Ciekawa jestem, co się z nim dzieje.
Poza tym - rutyna. Szczepienia, tabletki na odrobaczanie, kropelki na kleszcze, obcinanie pazurków, podejrzenie babeszjozy (chyba nie ma dnia bez takiego przypadku), wymioty, biegunki... Ale i tak bardzo mi się to życie lecznicy podoba. W końcu nie ma dwóch takich samych zwierząt, tak jak nie ma dwóch takich samych właścicieli. Każdy dzień jest inny i każdego dnia czeka coś nowego. To właśnie jedna z rzeczy, która podoba mi się w tym zawodzie.
sobota, 12 lipca 2014
Wolontariat dzień 2
Ta sama godzina, to samo miejsce. Znowu sobota. Pogoda paskudna, więc przeczuwałam, że nie będzie wielkiego ruchu. W sumie to się tego obawiałam i z przerażeniem myślałam o nadchodzącym dniu, bo pustki w lecznicy to najgorszy możliwy scenariusz dla wolontariusza. Na szczęście nie było tak źle. Przestoje były może dwa lub trzy... Wtedy szłam po prostu do sali szpitalnej, gdzie leżał tylko jeden pacjent - szczeniak ze złamanym kręgiem lędźwiowym - więc nie kręciło się tam za wiele osób. Mogłam siedzieć w spokoju, pies miał towarzystwo i nie piszczał, a jednocześnie był ktoś, kto mógł go poić, karmić i robić mu naświetlania lampą. Same korzyści.
Za którymś razem, gdy wyszłam z sali szpitalnej, zobaczyłam dwie dziewczyny, na oko młodsze ode mnie, siedzące w poczekalni. Jedna z nich była w białym fartuchu, więc pomyślałam, że też są na wolontariacie. Strasznie się ucieszyłam, bo już ostatnio myślałam, że dobrze by było mieć koleżankę w takiej samej sytuacji jak ja. Mogłybyśmy sobie nawzajem pomagać, wymieniać się doświadczeniem, takie tam. Czekałam więc na dobrą chwilę, żeby z nimi porozmawiać. Chwila trafiła się, gdy pani doktor na chwilę wyszła z gabinetu, gdzie byłyśmy z nią we trzy (czułam się mało komfortowo przy takim zagęszczeniu osób). Zapytałam się, czy są na studiach. Nie, w technikum. Mało nie pacnęłam się ręką w czoło. Zapomniałam, że w miejscowym technikum otworzyli klasę o profilu technik weterynarii i że tamtejsi uczniowie muszą gdzieś chodzić na praktyki. Tak prawdę mówiąc, to w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Zapytałam się, w jakie dni przychodzą, żebyśmy się nie dublowały, bo robi się tłoczno. Zostałam obarczona niezbyt miłym spojrzeniem i dowiedziałam się, że "co z tego, w roku szkolnym byłyśmy tu we cztery na raz". A z resztą w przyszłym tygodniu kończą praktyki. Siedziałam już cicho, zazdroszcząc im, że przychodzą tu już tak długo i że nie miały problemu z bieganiem do szefa lecznicy. To one dostawały całą robotę "przynieś, wynieś", więc czułam się dodatkowo niepotrzebna i marzyłam już tylko o tym, żeby dać nogę do sali szpitalnej.
Coś drgnęło, gdy pani doktor poprosiła o stazę, a one obie zaczęły miotać się po gabinecie. Więc ja ją podałam. I to był taki mały przełom. Zaraz zostałam poproszona o probówkę do morfologii i nawet udało mi się jej nie pomylić z probówką do biochemii :D Godziny gapienia się na wszystkie procedury tydzień temu wreszcie zaplusowały.
Potem starałam się jeszcze porozmawiać z dziewczynami, bo byłam ciekawa, jak wyglądają zajęcia w technikum weterynaryjnym. Niestety jakoś nie szło mi dogadanie się ("Różne są. Praktyki też różne"). Zaryzykowałam ostatnie pytanie - czy chcą iść na wetę. Miałam nadzieję, że może ten temat jakoś nas połączy. Jedna mnie zignorowała, druga powiedziała, że w sumie to tak sobie. Uznałam, że dalsza próba nawiązania znajomości nie ma sensu. Nic nie wyjdzie z mojego marzenia o koleżance z wolontariatu.
Poszłam do sali szpitalnej naświetlić trochę szczeniaka lampą. I na tej czynności zastała mnie pani doktor. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ogarniesz się szybciej niż te dziewczyny z technikum. Są u nas od miesięcy, a nadal nie wiedzą, co to znaczy wbić igłę w kroplówkę.
I poszła. A ja zostałam z opadniętą szczęką, czerwonymi policzkami i bezbrzeżną radością z pierwszej pochwały. Z tego wszystkiego aż wyściskałam szczeniaka.
Bardzo się cieszę, że spotkałam dzisiaj w lecznicy panią, która tydzień temu uśpiła kota. Przyszła dzisiaj z nowym domownikiem - śliczną kotką, którą dostała od męża. Porozmawiałam sobie z nią - nadal była podłamana, ale teraz przynajmniej ma zwierzaka, którym może się zajmować. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją spotkam, oby w miłych okolicznościach. Naprawdę wspaniała kobieta.
Z ciekawych klientów była też pani, która przyszła z owczarkiem na zdjęcie szwów po wycięciu tłuszczaków. Zaciekawiła mnie bardzo jej historia. Nie byłam przy poprzedniej wizycie, ale i tak udało mi się dowiedzieć, że kobieta zajmuje się... ratowaniem zwierzaków. Ta suczka, którą przyprowadziła, służyła poprzedniemu właścicielowi tylko do rozrodu. Najprawdopodobniej kiedy przestała zachodzić w ciążę, zdecydował się jej pozbyć. Dał ogłoszenie w internecie i tak znalazła ją owa kobieta. Nie została wpuszczona na posesję, ale zdążyła się zorientować, że psy trzymane są w stodole. I wszystko wskazuje na to, że suczka, którą wzięła, była przywiązana parcianym sznurkiem, bo nawet po tygodniach kąpieli i czesania, sierść na szyi nie chcę wrócić do normy. Zostanie u klientki dopóki nie wygoją się rany po tłuszczakach, a potem trafi do nowego domu. Jestem bardzo zbudowana postawą takich ludzi. Sama mogłabym robić za taki dom zastępczy dla zwierzaków, gdybym tylko miała do tego warunki.
Z umiejętności praktycznych - nauczyłam się robić morfologię (jeeej!), doszłam do etapu dezynfekowania gazików przed zakładaniem wenflonu (pniemy się w górę, może niedługo dojdę do golenia :D), miałam pierwsze starcie z igłą podczas wypuszczania powietrza z kroplówki (i oczywiście pierwsze co zrobiłam, to ukułam się w palec). Nadal bawi mnie, że tak się cieszę z takich pozornie nieistotnych rzeczy. Ogólnie czułam się bardziej przydatna niż ostatnio, więc jestem mocno podbudowana dzisiejszym dniem. Uznałam, że do leków nawet nie chcę się dotykać, dopóki nie dojdę do etapu farmakologii. Na razie wystarczą mi igły, wenflony i probówki.
I zrobiło mi się bardzo miło, gdy pewna psina, przestraszona wizją spotkania z lekarzem, wskoczyła mi na kolana (akurat kucałam) i przytuliła się tak mocno, że za nic nie chciała się oderwać. To była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam, jeśli chodzi o kontakty ze zwierzętami.
Za którymś razem, gdy wyszłam z sali szpitalnej, zobaczyłam dwie dziewczyny, na oko młodsze ode mnie, siedzące w poczekalni. Jedna z nich była w białym fartuchu, więc pomyślałam, że też są na wolontariacie. Strasznie się ucieszyłam, bo już ostatnio myślałam, że dobrze by było mieć koleżankę w takiej samej sytuacji jak ja. Mogłybyśmy sobie nawzajem pomagać, wymieniać się doświadczeniem, takie tam. Czekałam więc na dobrą chwilę, żeby z nimi porozmawiać. Chwila trafiła się, gdy pani doktor na chwilę wyszła z gabinetu, gdzie byłyśmy z nią we trzy (czułam się mało komfortowo przy takim zagęszczeniu osób). Zapytałam się, czy są na studiach. Nie, w technikum. Mało nie pacnęłam się ręką w czoło. Zapomniałam, że w miejscowym technikum otworzyli klasę o profilu technik weterynarii i że tamtejsi uczniowie muszą gdzieś chodzić na praktyki. Tak prawdę mówiąc, to w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Zapytałam się, w jakie dni przychodzą, żebyśmy się nie dublowały, bo robi się tłoczno. Zostałam obarczona niezbyt miłym spojrzeniem i dowiedziałam się, że "co z tego, w roku szkolnym byłyśmy tu we cztery na raz". A z resztą w przyszłym tygodniu kończą praktyki. Siedziałam już cicho, zazdroszcząc im, że przychodzą tu już tak długo i że nie miały problemu z bieganiem do szefa lecznicy. To one dostawały całą robotę "przynieś, wynieś", więc czułam się dodatkowo niepotrzebna i marzyłam już tylko o tym, żeby dać nogę do sali szpitalnej.
Coś drgnęło, gdy pani doktor poprosiła o stazę, a one obie zaczęły miotać się po gabinecie. Więc ja ją podałam. I to był taki mały przełom. Zaraz zostałam poproszona o probówkę do morfologii i nawet udało mi się jej nie pomylić z probówką do biochemii :D Godziny gapienia się na wszystkie procedury tydzień temu wreszcie zaplusowały.
Potem starałam się jeszcze porozmawiać z dziewczynami, bo byłam ciekawa, jak wyglądają zajęcia w technikum weterynaryjnym. Niestety jakoś nie szło mi dogadanie się ("Różne są. Praktyki też różne"). Zaryzykowałam ostatnie pytanie - czy chcą iść na wetę. Miałam nadzieję, że może ten temat jakoś nas połączy. Jedna mnie zignorowała, druga powiedziała, że w sumie to tak sobie. Uznałam, że dalsza próba nawiązania znajomości nie ma sensu. Nic nie wyjdzie z mojego marzenia o koleżance z wolontariatu.
Poszłam do sali szpitalnej naświetlić trochę szczeniaka lampą. I na tej czynności zastała mnie pani doktor. Uśmiechnęła się i powiedziała:
- Ogarniesz się szybciej niż te dziewczyny z technikum. Są u nas od miesięcy, a nadal nie wiedzą, co to znaczy wbić igłę w kroplówkę.
I poszła. A ja zostałam z opadniętą szczęką, czerwonymi policzkami i bezbrzeżną radością z pierwszej pochwały. Z tego wszystkiego aż wyściskałam szczeniaka.
Bardzo się cieszę, że spotkałam dzisiaj w lecznicy panią, która tydzień temu uśpiła kota. Przyszła dzisiaj z nowym domownikiem - śliczną kotką, którą dostała od męża. Porozmawiałam sobie z nią - nadal była podłamana, ale teraz przynajmniej ma zwierzaka, którym może się zajmować. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją spotkam, oby w miłych okolicznościach. Naprawdę wspaniała kobieta.
Z ciekawych klientów była też pani, która przyszła z owczarkiem na zdjęcie szwów po wycięciu tłuszczaków. Zaciekawiła mnie bardzo jej historia. Nie byłam przy poprzedniej wizycie, ale i tak udało mi się dowiedzieć, że kobieta zajmuje się... ratowaniem zwierzaków. Ta suczka, którą przyprowadziła, służyła poprzedniemu właścicielowi tylko do rozrodu. Najprawdopodobniej kiedy przestała zachodzić w ciążę, zdecydował się jej pozbyć. Dał ogłoszenie w internecie i tak znalazła ją owa kobieta. Nie została wpuszczona na posesję, ale zdążyła się zorientować, że psy trzymane są w stodole. I wszystko wskazuje na to, że suczka, którą wzięła, była przywiązana parcianym sznurkiem, bo nawet po tygodniach kąpieli i czesania, sierść na szyi nie chcę wrócić do normy. Zostanie u klientki dopóki nie wygoją się rany po tłuszczakach, a potem trafi do nowego domu. Jestem bardzo zbudowana postawą takich ludzi. Sama mogłabym robić za taki dom zastępczy dla zwierzaków, gdybym tylko miała do tego warunki.
Z umiejętności praktycznych - nauczyłam się robić morfologię (jeeej!), doszłam do etapu dezynfekowania gazików przed zakładaniem wenflonu (pniemy się w górę, może niedługo dojdę do golenia :D), miałam pierwsze starcie z igłą podczas wypuszczania powietrza z kroplówki (i oczywiście pierwsze co zrobiłam, to ukułam się w palec). Nadal bawi mnie, że tak się cieszę z takich pozornie nieistotnych rzeczy. Ogólnie czułam się bardziej przydatna niż ostatnio, więc jestem mocno podbudowana dzisiejszym dniem. Uznałam, że do leków nawet nie chcę się dotykać, dopóki nie dojdę do etapu farmakologii. Na razie wystarczą mi igły, wenflony i probówki.
I zrobiło mi się bardzo miło, gdy pewna psina, przestraszona wizją spotkania z lekarzem, wskoczyła mi na kolana (akurat kucałam) i przytuliła się tak mocno, że za nic nie chciała się oderwać. To była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam, jeśli chodzi o kontakty ze zwierzętami.
sobota, 5 lipca 2014
Wolontariat dzień 1
Jaszczurce jednak się udało. W sobotę przed dziewiątą stawiła się w lecznicy, targana wątpliwościami w stylu "jak wcześnie wypada przyjść do pracy, gdy się tak naprawdę nie pracuje?". Pierwszy dzień upłynął w zasadzie tylko na patrzeniu i idę o zakład, że tak samo będą wyglądać kolejne dni. Stałam jak cień w kącie, wychylając się tylko, żeby a) popatrzeć bliżej na badanie b) posprzątać. Umiejętności praktyczne, które zyskałam: dezynfekcja stołu. Ogólnie wyrzucałam strzykawki, opatrunki, myłam stół albo i podłogę, zamiatałam futro, podawałam co potrzebne (ale nic z lekarstw). Marzy mi się, żeby kiedyś pozwolili mi nabrać jakiegoś leku do strzykawki albo kazali ogolić łapę do pobrania krwi. Jak to takie drobne rzeczy mogą być dla młodego studenta milowym krokiem... Szkoda, że lekarze nie zdają sobie z tego sprawy. Może kiedyś ich nieśmiało uświadomię...? Przez sześć godzin trafiło się tylko dziesięć minut przerwy, kiedy nie było pacjentów. Naturalnie mogłam sobie pójść odsapnąć kiedy chciałam, bo nikt mnie tam nie trzymał, ale nie chciałam, to mijałoby się z celem. Chociaż nogi wchodziły w du... duszę.
Może po godzinie od przyjścia byłam świadkiem eutanazji kota. Zanim jeszcze poszłam na studia bałam się tego momentu, ale... nie było tak źle. Nie zaczęłam płakać, nie dostałam żadnego rozstroju emocjonalnego, nic z tych rzeczy. Cieszę się też, że nikt nie potraktował mnie jak dziecko i nie kazał wyjść z gabinetu. Tylko zrobiło mi się bardzo szkoda właścicielki, nawet chwilę z nią porozmawiałam, bo... Cóż. Widać było, że tego potrzebuje. A lekarka i technik skupione były bardziej na pracy (koszty zastrzyku, koszty kremacji, to wyjdzie tyle i tyle), czego - rzecz jasna - nie można mieć im za złe.
Najbardziej krwawo w gabinecie zrobiło się dzisiaj za sprawą... właścicieli. Chociaż nie, nie do końca. Sprawcą wszystkiego były pazury, które odcisnęły swój ślad na ciele właściciela. Najpierw była psina, bardzo łagodna, która zaczęła się miotać przy badaniu i - nie bardzo wiedząc, w czyją rękę celuje - podrapała swojego pana tak celnie, że rozorała mu całe przedramię. Krew płynęła tak szybko i w takiej ilości, że biedny pan nie nadążał z tamowaniem. Wszyscy odwrócili uwagę od psa i zajęli się opatrywaniem mężczyzny, bo on zdecydowanie bardziej potrzebował pomocy niż jego pies. Dla odmiany drugim zbrodniarzem był kot, który tak wbił pazury w swojego pana, że jeden z nich zostawił w jego ciele na wieczną pamiątkę. Cóż za siła musiała drzemać w tym kocie!
Poza tym było kilku pacjentów na zasadzie "mój piesek jest osowiały". I co tu właściwie robić, gdy nic na chorobę nie wskazuje, a klient upiera się, że stworzenie jest niemrawe? Podziwiam ogarnięcie lekarzy, którzy umieją coś wymyślić. Absolutnie nie chodzi mi o to, by objawy ignorować, w końcu to właściciel zna pupila najlepiej... A ja sama w środku niedzieli leciałam kiedyś z psem na złamanie karku do lecznicy, bo uznałam, że może mieć babeszjozę. A objawy były tylko takie, że nie chciał jeść i się bawić. Na szczęście babeszjozy nie było, za to była jakaś infekcja, na którą dostał antybiotyki i momentalnie odżył.
Hitem dnia była dla mnie pani, która przyszła z ratlerkiem na przycięcie pazurków. Pani doktor przyjęła pieska, zabrała się za obcinanie...
- Ale to nie tak.
Klientka. Lekarka patrzy zdziwiona.
- To nie tak. Tu był taki pan doktor, on przycinał inaczej. Tak jak powinno być. Nie mogła by pani zawołać jakiegoś lekarza?
Ja stłumiłam śmiech i uśmiech, pani doktor nie. Wyjaśniła, bardzo uprzejmie, że ona właśnie jest lekarzem. Klientka odetchnęła z ulgą.
- O, to dobrze. Bo zrobili teraz studium weterynaryjne, po co to komu - ja nie wiem - i kręcą się tu tacy po studium, pazury źle obetną, szkoda gadać.
Patrzyła przy tym uważnie na mnie, bo akurat trzymałam drugą łapę ratlerka, żeby jeden z za długich pazurów nie znalazł się w oku pani doktor. Sama nie wiem, jak klientka zareagowałaby na informację, że nie jestem nawet po studium, a dopiero na początku studiów. Pewnie w ogóle nie pozwoliłaby mi się zbliżyć do psa.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" już za tydzień.
Może po godzinie od przyjścia byłam świadkiem eutanazji kota. Zanim jeszcze poszłam na studia bałam się tego momentu, ale... nie było tak źle. Nie zaczęłam płakać, nie dostałam żadnego rozstroju emocjonalnego, nic z tych rzeczy. Cieszę się też, że nikt nie potraktował mnie jak dziecko i nie kazał wyjść z gabinetu. Tylko zrobiło mi się bardzo szkoda właścicielki, nawet chwilę z nią porozmawiałam, bo... Cóż. Widać było, że tego potrzebuje. A lekarka i technik skupione były bardziej na pracy (koszty zastrzyku, koszty kremacji, to wyjdzie tyle i tyle), czego - rzecz jasna - nie można mieć im za złe.
Najbardziej krwawo w gabinecie zrobiło się dzisiaj za sprawą... właścicieli. Chociaż nie, nie do końca. Sprawcą wszystkiego były pazury, które odcisnęły swój ślad na ciele właściciela. Najpierw była psina, bardzo łagodna, która zaczęła się miotać przy badaniu i - nie bardzo wiedząc, w czyją rękę celuje - podrapała swojego pana tak celnie, że rozorała mu całe przedramię. Krew płynęła tak szybko i w takiej ilości, że biedny pan nie nadążał z tamowaniem. Wszyscy odwrócili uwagę od psa i zajęli się opatrywaniem mężczyzny, bo on zdecydowanie bardziej potrzebował pomocy niż jego pies. Dla odmiany drugim zbrodniarzem był kot, który tak wbił pazury w swojego pana, że jeden z nich zostawił w jego ciele na wieczną pamiątkę. Cóż za siła musiała drzemać w tym kocie!
Poza tym było kilku pacjentów na zasadzie "mój piesek jest osowiały". I co tu właściwie robić, gdy nic na chorobę nie wskazuje, a klient upiera się, że stworzenie jest niemrawe? Podziwiam ogarnięcie lekarzy, którzy umieją coś wymyślić. Absolutnie nie chodzi mi o to, by objawy ignorować, w końcu to właściciel zna pupila najlepiej... A ja sama w środku niedzieli leciałam kiedyś z psem na złamanie karku do lecznicy, bo uznałam, że może mieć babeszjozę. A objawy były tylko takie, że nie chciał jeść i się bawić. Na szczęście babeszjozy nie było, za to była jakaś infekcja, na którą dostał antybiotyki i momentalnie odżył.
Hitem dnia była dla mnie pani, która przyszła z ratlerkiem na przycięcie pazurków. Pani doktor przyjęła pieska, zabrała się za obcinanie...
- Ale to nie tak.
Klientka. Lekarka patrzy zdziwiona.
- To nie tak. Tu był taki pan doktor, on przycinał inaczej. Tak jak powinno być. Nie mogła by pani zawołać jakiegoś lekarza?
Ja stłumiłam śmiech i uśmiech, pani doktor nie. Wyjaśniła, bardzo uprzejmie, że ona właśnie jest lekarzem. Klientka odetchnęła z ulgą.
- O, to dobrze. Bo zrobili teraz studium weterynaryjne, po co to komu - ja nie wiem - i kręcą się tu tacy po studium, pazury źle obetną, szkoda gadać.
Patrzyła przy tym uważnie na mnie, bo akurat trzymałam drugą łapę ratlerka, żeby jeden z za długich pazurów nie znalazł się w oku pani doktor. Sama nie wiem, jak klientka zareagowałaby na informację, że nie jestem nawet po studium, a dopiero na początku studiów. Pewnie w ogóle nie pozwoliłaby mi się zbliżyć do psa.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" już za tydzień.
Subskrybuj:
Posty (Atom)