Jaszczurkowe lenistwo osiągnęło taki poziom, że minęły trzy dni, a wpis nadal niedodany. Najwyższa pora to zmienić.
Trzeci dzień w lecznicy i jak na razie najbardziej spokojny. Pacjentów wyjątkowo mało. Długie przestoje wypełniałam włóczęgą między salą szpitalną, a ogrodem, zerkając ciągle, czy może jednak ktoś nie przyszedł. Najczęściej czekało mnie rozczarowanie.
Poznałam kolejną ekipę ludzi, wydaje mi się, że ostatnią. Z moich skomplikowanych obliczeń wynika, że w lecznicy pracuje siedmiu lekarzy i czterech techników. I jeden wolontariusz na doczepkę. W każdym razie trafiłam chyba na najbardziej sympatyczną panią doktor pod słońcem. Nie dość, że rozmawiała ze mną, była przemiła, to w dodatku zadała mi pytanie, którego w życiu bym się nie spodziewała...
- Robiłaś już zastrzyk?
Moje oczy przybrały rozmiar spodków, a szczęka opadła. Udało mi się wykrztusić, że nie. Nikomu nie przyszło do głowy dopuszczać mnie do czegoś takiego, pomyślałam sobie. Uśmiechnięta pani doktor zapytała się mnie, czy wiem, jak to się robi. Natychmiast zobrazowałam jej całą moją wiedzę, zdobytą podczas podglądania lekarzy. Obiecała, że następny zastrzyk zrobię sama. Na szczęście - chociaż tak naprawdę strasznie żałowałam - okazja się nie trafiła. Mówi się trudno. Pozostaje mi mieć nadzieję, że będę częściej spotykać tą wspaniałą lekarkę.
W porównaniu z pierwszym dniem, gdzie tylko stałam w kącie, widzę ogromny postęp. Padło hasło "załóż rękawiczki", które sprawiło, że mało nie podskoczyłam to sufitu. Miałam tylko przemyć skórę psa roztworem nadmanganianu, ale i tak potraktowałam to niemal jako operację. Poza tym odrobaczałam kotka, co niby jest banalną czynnością, ale sprawiło mi mnóstwo radości.
Z ciekawych przypadków był w sumie tylko wilczur z płynem w jamie brzusznej. Wszyscy obecni w lecznicy musieli asystować przy badaniu USG, bo zwierzak za nic nie chciał współpracować. Po wielu bojach i równie wielu przeprowadzonych badaniach, nadal nie było do końca wiadomo, co jest przyczyną gromadzenia się płynu, ale lekarze dobrali odpowiednie leki i pies mógł wrócić do domu. Ciekawa jestem, co się z nim dzieje.
Poza tym - rutyna. Szczepienia, tabletki na odrobaczanie, kropelki na kleszcze, obcinanie pazurków, podejrzenie babeszjozy (chyba nie ma dnia bez takiego przypadku), wymioty, biegunki... Ale i tak bardzo mi się to życie lecznicy podoba. W końcu nie ma dwóch takich samych zwierząt, tak jak nie ma dwóch takich samych właścicieli. Każdy dzień jest inny i każdego dnia czeka coś nowego. To właśnie jedna z rzeczy, która podoba mi się w tym zawodzie.
Babeszjoza - na wschodzie mnóstwo przypadków, u mnie na Śląsku jeszcze się nie spotkałam z takim psem ani kotem.
OdpowiedzUsuńZazdro razy milion!
Zwierzaki ze Śląska mają więc szczęście :) A mi aż ciężko sobie wyobrazić brak babeszjozy...
UsuńU nas koło Krakowa też nie słyszałam o czymś takim jak "babeszjoza" i pewnie długo bym nie wiedziała, co to jest, gdybym nie trafiła na Twojego bloga ^^
OdpowiedzUsuńPowtórzę koleżankę wyżej: "Zazdro razy milion" :D A nawet dwa ^^
~Ac :3