W lecznicy trwają zakłady, kto nauczy mnie skutecznie zakładać wenflon.
Zazwyczaj po naciągnięciu skóry nie mogę znaleźć żyły, ale bywa też tak, że trafiam idealnie i przebijam ją na wylot. Ewentualnie nie potrafię zgrać ruchu wyjmowania igły z wsuwaniem całej reszty, panikuję i wyciągam całość z żyły. Tak, jestem niemal zupełnie pozbawiona zdolności manualnych (dlatego nigdy nie uda mi się opanować wstępu do Thunderstruck, chociaż gram na gitarze od czternastu lat)
Wszyscy dają mi masę dobrych rad, pokazują swoją technikę... I nic. Porażka za porażką.
Oczywiście jest jedna osoba niewtajemniczona w nasze szpitalne zabawy. Janek. Janek większość czasu zajęty jest swoimi Ważnymi Badaniami i drugą pracą, w której zarabia miliony. Do nas wpada jak burza, zajęty milionem czynności i jakimiś dziwnymi przypadkami, więc ogarnia otoczenie na pół gwizdka.
Pewnego dnia dosłownie wbiega na szpital z beaglopodobnym psem pod pachą, stawia go na stole i rzuca do mnie i do rok młodszego kolegi z wolontariatu:
- Kto zakłada wenflon?
Spoglądam na kolegę. On spogląda na mnie. Normalnie byśmy się pobili, jednak nikt nie chce zgarnąć od Janka ochrzanu za krzywo założona stazę czy coś w tym stylu.
- Kto potrafi?
Znowu wymiana spojrzeń. Mentalne "kamień-papier-nożyce". Niestety remis.
- Nikt nie potrafi, świetnie. - Janek dopełnia to zdanie teatralnym westchnięciem.
O nie, tak nie będziemy pogrywać. Wkurzył mnie. Zaczynam wszystko przygotowywać z prędkością huraganu. Janek patrzy z lekkim zaskoczeniem. Chyba miał nadzieję, że zgłosi się kolega, bo z nim złapał jakąś nić porozumienia. Mi nadal daje tak ambitne zadania jak "znajdź moją pieczątkę", "znajdź mi dobrą taśmę klejącą", "wyłącz mikroskop". To oznaka najwyższego zaufania, no nie?
Golę, dezynfekuję, zaciskam stazę, pojawia się całkiem ładna żyła. Mogłaby być większa, ale cóż. Naciągam skórę, dzięki boru żyła nie znika całkowicie. Dla pewności sprawdzam palcem, po czym sięgam po wenflon..
- Dwója.
Patrzę na Janka, całkowicie wybita z rytmu.
- Co się stało?
- Dotknęłaś palcem zdezynfekowaną skórę. I tak chciałaś się wkłuć?
Oczywiście miał rację. Co nie zmienia faktu, że mnie zirytował. Dezynfekuję więc jeszcze raz i jednym sprawnym ruchem wenflon ląduje w żyle. Jakbym nie robiła w życiu nic innego. Nawet ręka mi nie zadrżała i nie miałam żadnych problemów z synchronizacja ruchów. Szczerze mówiąc przez myśl mi nie przeszło, że mogłoby mi się nie udać.
Janek zerka na mnie podejrzliwie i próbuje przepłukać. Bez problemu. Przy braku możliwości przyczepienia się do czegokolwiek, łapie psa pod pachę i znika na sali operacyjnej.
Ja przez chwilę wręcz unoszę się z euforii, ale na szczęście jakiś pies postanawia się zsikać i sprowadza mnie tym samym na ziemię.
A jak nie wychodziło z tymi wenflonami, tak nie wychodzi. Swój sukces udało mi się powtórzyć jak do tej pory tylko raz, na spokojnym labradorze, który miał żyły wielkości rury kanalizacyjnej. W temacie podjętych prób straciłam rachubę.
Naprawdę szczerze podziwiam wszystkich, którzy potrafią założyć wenflon człowiekowi. Szacun dla Was
PS Dziś cewnikowałam, pies zrobił na mnie kupę, a szczeniak, którego spuściłam z oka na dosłownie dwadzieścia sekund, rozwalił klatkę tlenową. Niekończące się pasmo sukcesów!
Są takie dni, że wenflon wchodzi i są takie dni gdy cztery łapy to za mało :P
OdpowiedzUsuńWenflon i jego wkładanie to coś czego chyba nigdy nie opanuje :< chyba, że bedzie sytuacja naprawde stresowa :D
OdpowiedzUsuńPs. Mowilam, ze uwielbiam Twojego bloga i zawsze gdy go czytam to się mega śmieje? :D
www.zawodweterynarz.blogspot.com
Opanujesz, opanujesz. Podobnie jak ja. Nie mamy wyboru :P
UsuńDzięki za miłe słowa, po prostu moje życie to komedia :D
Na którym roku po raz pierwszy rozpoczęłas praktyki w lecznicy ? :)
OdpowiedzUsuńW wakacje po pierwszym roku. Możesz zresztą znaleźć tu na blogu moje wspomnienia z tamtych czasów ;)
Usuń