Może niektórzy pamiętają mój post sprzed roku, w którym zwierzałam się ze swojego strachu odnośnie igieł. Chociaż strach to nie do końca adekwatne słowo. Upraszczając sprawę - mdleję przy jakiejkolwiek ingerencji igłami w ludzkie ciało. Zwłaszcza moje. Ostatnio byłam na badaniach krwi, sukces był taki, że udało mi się nie stracić przytomności. Ale tylko dlatego, że trafiłam na wspaniałe pielęgniarki, które zawczasu ustabilizowały mnie w pozycji poziomej.
Kiedy opowiedziałam tę historię ekipie z lecznicy, Maciek uznał to za niezwykle zabawne. Postanowiliśmy, w imię nauki rzecz jasna, zrobić mały eksperyment. Jedną rękę potraktowałam lidokainą w żelu, drugą w sprayu. Wnioski - ta w żelu działa lepiej, ale obie w zasadzie niewiele dają. A na pewno nie są wystarczające, żebym nie zasłabła przy próbie założenia wenflonu.
Miałam wrażenie, że tylko ja jestem takim ułomem, który tak reaguje. W końcu lekarz weterynarii powinien być silny, niezłomny i nie brzydzić się niczego. Na szczęście rzeczywistość pokazała, że ludzie są tylko ludźmi.
Na stole zabiegowym mamy śpiącego kota z gigantycznym ropniem po pogryzieniu. Właściciel się ulotnił, zostałam sama z Maćkiem. Wszystko wygolone, zdezynfekowane, Maciek nacina skórę i z kota dosłownie wylewa się ropa. Ja przyglądam się z zafascynowaniem, a on...
- Jaszczurka, dokończysz? - pyta Maciek, który nagle magicznym sposobem znalazł się w drugim końcu gabinetu i dziwnie pozieleniał na twarzy.
- .... JA?!
- Spokojnie, powiem ci po kolei, co masz robić. - Nieszczególnie mnie to przekonuje, zważywszy, że pan doktor patrzy w okno.
- Ale...
- Oj daj spokój, poradzisz sobie. - Skubaniec wie, od której strony mnie podejść. - Po prostu mi niedobrze, okej? Nie mogę, ropnie są dla mnie po prostu obrzydliwe. Ale spokojnie, zaraz mi przejdzie.
I faktycznie. Po chwili zrobiło mu się lepiej i wspólnymi siłami udało nam się oczyścić ranę.
Innym razem był późny wieczór, a do nas przyniesiono całkiem nieżywą świnkę morską. Lubię robić sekcje zwłok. Może to nienormalne, ale takie już mam zboczenie. Dobrze odnalazłabym się w weterynarii sądowej. Wracając do denatki... Akurat na dyżurze byłam z Anią, stażystką. Stwierdziłyśmy - kroimy! Po przecięciu skóry i tkanki podskórnej okazało się, że świnka pachnie... no cóż, rozkładającą się świnką. Na mnie nie zrobiło to szczególnego wrażenia, ale Ania zbladła i oddaliła się na bezpieczną odległość. Zaraz zaczęła się tłumaczyć, że powinna się przyzwyczaić do takich zapachów, ale... Przerwałam jej szybko, zapewniając, że może potrafię wytrzymać taki zapach, ale za to zemdleję, jeśli tylko ukłuje mnie igłą, więc wcale lepsza nie jestem. I jednej i drugiej zrobiło się lepiej, bo nie ma to jak wspierać się w swoich ułomnościach :D
Kolejna sytuacja - golę śpiącego psa przed zabiegiem. Praktycznie całą tylną łapę. A co się stało? Ano kości piszczelowa i strzałkowa złamały się tak, że noga wygląda, jakby zyskała nadprogramowy staw z całkiem sporą ruchomością. I kiedy musiałam podnieść łapę, żeby ogolić ją od spodu, wyginała się ona pod bardzo nienaturalnymi kątami. Niezbyt przyjemny widok, ale idzie przeżyć. A jeden z lekarzy musiał wyjść z pomieszczenia, bladozielony na twarzy, mamrocząc pod nosem, jak bardzo brzydzi go ortopedia i że ortopedzi muszą być psychopatami :D
Podsumowując... Czasami dostaję pytania, jak to jest z zapachami i widokami na weterynarii i czy da się do tego przyzwyczaić. Jak widać jednoznacznej odpowiedzi nie ma. To co u jednego nie spowoduje nawet drgnięcia powieki, kogoś innego może pozbawić równowagi. Jeśli mdlejecie na widok kropelki krwi - może być ciężko. Ale jakie nudne byłoby życie, gdybyśmy nie ryzykowali i nie podejmowali głupich decyzji!
Koci bełt, po kocich saszetkach. Generalnie kocie żarcie capi, a takie lekko potraktowane zawartością żołądka, wzbija się na wyżyny aromatyczności. Zniosę gówno, trupa i ropę, przy tym specyficznym rzygu muszę się pilnować żeby nie ulać :)
OdpowiedzUsuńO tak, kocie bełty! Jestem praktycznie niewrażliwa na zapachy, ale ten jeden jest naprawdę... Sam wiesz :D
Usuń