piątek, 16 grudnia 2016

Co na studiach piszczy?

Jaszczurka sekcjonowała ostatnio na patomorfologii kota. Futrzak jak futrzak. Jedyne co było w nim godne uwagi to ponadprzeciętna warstwa tłuszczu, która spowijała wszystkie możliwe narządy. Dlatego też wyjęcie nerek nie było taką prostą sprawą - były one ukryte w czymś, co wyglądało dokładnie jak kawał słoniny. Gdy już ostatecznie wydobyłam obie nereczki, popadłam na ich widok w niepomierny zachwyt. Były one bowiem bladoróżowe z dobrze widocznymi naczyniami krwionośnymi. Fascynująco-paskudne, rzekłabym. W każdym razie zdążyłam się już cała napompować, dając głośno wyraz mojemu zachwytowi nad taką patologią w narządzie! Przez ramię zajrzał mi profesor, łypnął okiem na mnie, łypnął na nerki... I powiedział, że są całkowicie normalne. W przeciwieństwie do psów, u kotów w nerkach odkłada się tłuszcz, co nadaje im tak jasny kolor. Momentalnie oklapłam, niemal czując, jak uchodzi ze mnie powietrze. Jednocześnie zdałam sobie sprawę, bardzo boleśnie, że nigdy wcześniej nie widziałam kocich nerek. Zasadniczo nigdy wcześniej nie sekcjonowałam kota. Chyba nie ma się co dziwić, skoro na naszej wspaniałej anatomii tylko raz mieliśmy na stole psa. A kot zjawił się tylko w postaci czaszki na osteologii.
Przynajmniej pęcherz z krwistoczerwoną błoną śluzową okazał się faktycznie prezentować krwotoczne zapalenie, a nie stan fizjologiczny.

Na internie tworzyliśmy dziś opatrunek na końskie kopyto, w którym postanowił rozwinąć się ropień (pampersy z Bierdy + szara taśma). Inny koń miał założonego holtera i można było na tablecie przyglądać się pracy jego serca - fajny bajer. Wolałabym go jednak założyć dwudziestoośmioletniemu (!) kucowi z arytmią, bo nikomu nie udało jej się wysłuchać przez stetoskop. Było klasycznie - każdy kiwał głową z mądrą miną, a po wyjściu z boksu odbywał się ten sam dialog:
- Ej, słyszałeś coś?
- Nie, a ty?
- To dobrze, bo ja też nic.

Chociaż i tak ćwiczenia z interny podobały mi się najbardziej w zeszłym tygodniu. Dostaliśmy własnego pacjenta - konia z dusznością - i mieliśmy go sami zbadać od początku do końca. I oczywiście okazało się, że cała wiedza z diagnostyki gdzieś uleciała. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że każdy prowadzący ma swoje własne "widzimisię" nawet w takim temacie jak badanie przedsionka jamy nosowej.

Rozmyślając o wtorkowym egzaminie z chorób zakaźnych koni, nie mogłabym wstawić innej piosenki.
 

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Mleczna kraina

W ramach higieny mleka uczelnia zafundowała nam już drugą w tym roku akademickim wycieczkę - tym razem do mleczarni.

Odwiedza się różne mleczarnie - w Rykach, Radzyniu, Krasnymstawie czy Bychawie - zależnie od tego, która może przyjąć studentów w danym terminie. Tak więc możecie trafić do wielkiego zakładu lub małej spółdzielni. Każda z opcji ma swoje zalety.

Tym razem trzeba wyposażyć się w fizelinowe czepki (na pewno zostaną po wycieczce do rzeźni), fizelinowe białe fartuchy (niektórzy prowadzący wymagają tylko zwykłego fartucha laboratoryjnego, niektórzy tylko fizeliny, a jeszcze inni chcą widzieć studenta w obu tych warstwach - dla świętego spokoju najlepiej założyć) i sięgające kolan foliowe ochraniacze na buty. Oczywiście cały sprzęt fundowany z własnej kieszeni. Chociaż podobno są mleczarnie, w których dają przynajmniej folię na buty. Cóż, moje oczy takich cudów nie widziały.

Jeśli chodzi o same zajęcia, to tym razem nie musimy nic robić - wystarczy słuchać i się przyglądać. Jesteśmy oprowadzani po różnych częściach zakładu mleczarskiego, można przyglądać się nalewaniu mleka do opakowań, wyciskaniu sera, kostkowaniu masła i innym przyjemnościom. Nie jest to szczególnie pasjonujące, ale w sumie warto wiedzieć takie rzeczy. Prowadzący nie pytają - przynajmniej tak mi się wydaje. Zwiedzanie całości zajęło nam ponad dwie godziny.

Mleczarnie z reguły przygotowują jakieś "materiały promocyjne" dla studentów - zazwyczaj to, z czego słynie zakład. My najedliśmy się sera i krówek, popiliśmy to wszystko maślanką z kefirem... Po czym po wyjściu od razu skierowaliśmy swoje kroki do sklepu firmowego, by zabrać do domu pamiątki.

Chyba nic więcej na ten temat nie da się powiedzieć. Zawsze lepsze to niż ćwiczenia w sali - szkoda tylko, że nasz wyjazd wypadł w dzień wolny od zajęć :D



Dzięki wielkie za pięćdziesiąt tysięcy wyświetleń! Wolę chyba nie sprawdzać, ilu to unikalnych użytkowników :) Tak czy siak - miło mi się dla Was pisze.
Do usłyszenia!

środa, 23 listopada 2016

Rzeźnia

Od samego początku studiów wszyscy ze strachem mówili o zajęciach w rzeźni. Wydarzenie to urosło trochę do rangi legendy.
Na higienie mięsa uparcie raczyli nas filmikami z badania przed i poubojowego, a także pokazującymi inne procesy... techniczne, zachodzące w ubojni. Większość osób wychodziła z zajęć zielonkawa. Tymczasem właściwy wyjazd był dużo mniej szkodliwy dla psychiki niż te produkcje filmowe rodem z NRD. Ale zacznijmy od samego początku.

Przed rozpoczęciem czwartego roku trzeba wyrobić sobie książeczkę do celów sanitarno-epidemiologicznych. Za badania musimy zapłacić sami, ale lekarza sponsoruje uczelnia, więc nie jest najgorszej. Pomijam fakt, że chyba nikt nigdy tych książeczek nie sprawdza. Lepiej wyrobić, żeby później się nie stresować.
Wyposażenie do rzeźni to białe kalosze (tak, ten kolor jest konieczny), standardowy biały fartuch (polecam brać jakiś stary i brzydki, bo i tak ubabracie go we krwi), jednorazowy foliowy fartuch na wzór tego kuchennego i flizelinowy biały czepek. Rękawiczki są opcjonalne, ale osobiście nie rozumiem, jak można grzebać w zwłokach gołymi rękami. Co kto lubi.
Wszystkie te gadżety trzeba kupić z własnej kieszeni, najlepiej zrobić zrzutkę całym rokiem albo chociaż grupą.

Ubojnia jest jakieś dwadzieścia kilometrów od centrum Lublina i trzeba się tam dostać na własną rękę. Legenda głosi, że jeździ tam jakiś autobus, ale nigdzie w okolicy nie widziałam żadnego przystanku, więc nie mogę tego potwierdzić. Żeby oszczędzić sobie stresów, polecam jednak pojechać samochodem.
Ponieważ rzeźnia znajduje się w szczerym polu, wieje tam niemiłosiernie. Na szczęście można schronić się w sklepie mięsnym, gdzie pachnie bardzo ładnie, a miła pani częstuje grzecznych studentów kabanosami, kiełbasą i innymi dobrociami. Omnomnom.

Gdy już przebraliśmy się w nasze umundurowanie, w którym wyglądaliśmy nie jak "prawie-że-lekarze", a bardziej jak pracownicy szkolnej stołówki, kazano nam zakasać rękawy, umyć ręce i poprowadzono na właściwe salony. Jaszczurka mało nie wywaliła się na śliskiej posadzce w swoich kaloszkach, których rozmiar 38 okazał się być bardziej zbliżony do 40. Byłam tak bardzo skupiona na tym, by nie stracić zębów, że nawet nie zrobiło na mnie wrażenia, że nagle znaleźliśmy się w miejscu bardzo głośnym i specyficznie pachnącym.

Nie byliśmy przy samym procesie uboju. Siedem osób było przy badaniu ośrodków, które odbywało się w tym samym miejscu co wytrzewianie. Ja, jak to zwykle mam w zwyczaju, zignorowałam fakty nieprzyjemne i skupiłam się tylko na ośrodkach, które wisiały przed nami na stojakach. W pomieszczeniu było strasznie zimno, więc - jakkolwiek okropnie to nie zabrzmi - mogliśmy rozgrzać sobie ręce, badając narządy. Co musieliśmy robić? Omacać język, przełyk i wątrobę, naciąć tchawicę, serce i płuca. Więcej zabawy było z węzłami chłonnymi, które ciężko było odnaleźć w takiej masie tkanek wszelakich. A w ogóle tak naprawdę była to robota w stylu sobie a muzom, bo obecnie badanie poubojowe świń obejmuje tylko oglądanie narządów i w ogóle - jak to ujął prowadzący - odchodzi do lamusa.

W tym momencie druga siódemka osób była w drugim pomieszczeniu, gdzie znajdowały się półtusze. Samo dostanie się tam było procesem problematycznym, bo trzeba było przecisnąć się w przejściu między świnią, a ścianą. Szczegółów może oszczędzę. Badanie węzłów chłonnych na tuszy było dla Jaszczurki małym koszmarkiem, bo nie widziałam tam absolutnie nic, jak się okazało w macaniu też byłam kiepska, a z racji nikczemnego wzrostu nie byłam w stanie sięgnąć do węzłów pachwinowych (balansowanie na palcach z rzeźnicki nożem trzymanym w maksymalnie wyciągniętej ręce nie należy do bezpiecznych i przyjemnych doświadczeń).

Ostrzegam, że niektórzy prowadzący potrafią pytać i stawiać dwóje, które później trzeba poprawiać na prywatnej audiencji. Nam na szczęście trafił się najlepszy możliwych duet doktorów, więc było naprawdę bezproblemowo.

Zasadniczo zaczęłam rozumieć, jak można pracować w rzeźni. Zamieniasz się trochę w robota, który robi tylko to, co ma przed nosem, nie zwracając uwagi na to, co dzieje się w koło i nie zaprzątając głowy niepotrzebnymi rozmyślaniami. Nie sądzę, by można było czerpać z tego satysfakcję zawodową, ale dobre pieniądze - a i owszem.

czwartek, 13 października 2016

Teoretycznie będziemy lekarzami

Można by pomyśleć, że po farmakologii, chirurgii i diagnostyce możemy już poczuć się choć troszeczkę jak prawdziwi lekarze weterynarii. Czwarty rok brzmi już tak poważnie i tak dumnie! Koniec dziecinady, zaczyna się prawdziwa weta!

Tia, jasne. Ktoś naprawdę w to wierzył? No dobrze, ja miałam nadzieję. Która oczywiście zgasła po pierwszym tygodniu. Teoria, teoria i jeszcze raz teoria. Choroby zakaźne, wewnętrzne, zoonozy, toksykologia, higiena mięsa i mleka to po prostu siedzenie w ławkach i gapienie się na prezentację. W wielu przypadkach bezmyślne. Póki co tak samo jest na patomorfologii, ale niedługo zaczniemy sekcje. Nie wiem, czy to powód do radości. Niby wszystko lepsze niż przepisywanie slajdów do zeszytu, ale z moimi zdolnościami manualnymi, zapewne wpadnę do wnętrza jakiegoś konia.

Jest jeden promyk w tej teoretycznej rzeczywistości. Radiologia. To znaczy... Teraz niby musimy wkuwać budowę lampy, powstawanie promieni i temu podobne rzeczy, które mają bardzo wiele wspólnego z fizyką. Ale co jakiś czas doktor przerywa ćwiczenia, pokazując zdjęcia rentgenowskie. I wtedy Jaszczurce świecą się oczy, skryte za okularami. To jest piękne. Najpiękniejsze. Trochę magiczne. Szukanie sensu tam, gdzie na pozór go nie ma. Na ostatnich ćwiczeniach prowadzący (który wygląda kropka w kropkę jak Alan Harper z Two And Half Man) zapytał się, czy wolimy już wyjść, czy pooglądać zdjęcia. Zanim Jaszczurka ugryzła się w język, już rzuciła na całą salę, że zostajemy i oglądamy. Na szczęście grupa nie urządziła linczu. Wiele osób podziela moje odczucia co do radiologii. 

Tak więc minęły trzy lata. Czy nauczyłam się na uczelni czegokolwiek praktycznego? Skłamałabym, zaprzeczając.
Umiem wymacać węzły chłonne - w teorii, bo w praktyce znalazłam je może dwa razy. I to nie na zajęciach uczelnianych.
Umiem osłuchiwać - w teorii, bo w praktyce słyszę dziwne rzeczy, których nie potrafię zidentyfikować.
Umiem badać palpacyjnie jamę brzuszną - pomińmy fakt, że potrafię w ten sposób stwierdzić jedynie, czy pies napina brzuch.
Umiem opukiwać - i tu faktycznie wszystko słyszę. Popadłabym w zachwyt gdyby nie to, że w praktyce nie widziałam, by ktokolwiek opukiwał małe zwierzęta.
Zakładanie opatrunków, iniekcje, pobieranie krwi, zakładanie wenflonów? A i owszem, było. W teorii. I w praktyce na zasadzie jeden zdechły pies na grupę. Więc było, nie ma co się czepiać!
Wyliczanie dawek leków, pobieranie ich, przygotowywanie kroplówek, morfologia, biochemia? Oczywiście, że nie. Wszystko to robiłam na nieobowiązkowych praktykach. Gdyby nie one, nie wiedziałabym, jak nabrać lek do strzykawki.

Zmierzam do tego, że po trzech latach studiów nie czuję się ani trochę mądrzejsza czy gotowa na zostanie lekarzem. Podczas gdy nasi rówieśnicy na lekarskim mają już kontakt z pacjentami, zbierają wywiady, dostają pierwsze przypadki, nam nadal nikt nie pozwala dotknąć się do żywego zwierzęcia. Zaczął się kolejny rok, siódmy semestr, a nic nie wskazuje na to, by sytuacja miała się zmienić.

Teoretycznie więc będziemy lekarzami. Praktycznie - absolwentami weterynarii. A to szalona różnica. 

poniedziałek, 26 września 2016

Oneshot #5

Po dziewięciu godzinach dyżuru nogi zaczynają wrastać w tę część ciała, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Wreszcie mija dwudziesta druga, ostatni pacjenci przyjęci, podłogi umyte, większość lekarzy już w domu... Jaszczurka triumfalnie biegnie do szatni, gdy drogę zagradza jej Maciek.
- Zabarw jeszcze te rozmazy, dobrze? Leżą w laboratorium.
Pięć szkiełek. Dwudziesta druga dziesięć. Cholera jasna. Słyszę swój własny głos:
- Nie ma sprawy...
Barwię. Barwię. Barwię. Oczy mi się zamykają. Mam przerażającą wizję, że Janek zamknie mnie w lecznicy. Samą. Ale nie, przychodzi Maciek. Przebrany w normalne ubranie. Siada na stołku i zaczyna marudzić, jak się dzisiaj spocił. Zastanawiam się, czy mogłabym wylać mu barwnik na głowę.
Przychodzi Janek. Następny promyk słońca. Zerka na mnie spod oka i wzdycha.
- Inteligentni ludzie zakładają do tego rękawiczki.
Spoglądam na moje ręce. Wyglądają jak wizja impresjonistycznego artysty. Ups.
- To tak miało być.
- Tak mówisz? Ale tego z pewnością miało nie być.
No pięknie, jak się okazuje udało mi się zafarbować na niebiesko nie tylko własne dłonie, ale też i nowiuśki blat w laboratorium. Brawo, Jaszczurko. Kończę barwienie, zostawiam preparaty do wyschnięcia i spoglądam na cały ten bałagan.
- Macie może alkohol? - rzucam w przestrzeń, zupełnie nie przemyślawszy tego zdania.
- To już ta pora? - pyta Maciek, śmiejąc się pod nosem.
Natomiast Janek, ku mojemu zaskoczeniu sięga do laboratoryjnej lodówki i stawia przede mną butelkę... Jacka Danielsa.
- Na zdrowie - mówi i, choć to niewiarygodne, uśmiecha się.
Czego jak czego, ale tego się po nim nie spodziewałam. Swoją drogą, zawartość laboratoryjnej lodówki powinna przestać mnie zaskakiwać od momentu, gdy znalazłam tam tort czekoladowy.
Idealnym zakończeniem tej historii, godnym Anonimowych Wyznań, byłoby, gdybyśmy wspólnie zasiedli w laboratorium i obalili Jacka, a Janek zostałby moim mężem. Ale nic z tych rzeczy.
- Hmpfff - rzucam w przestrzeń, nie mając pojęcia, co to mogłoby znaczyć i umykam do szpitala po jakiś płyn do czyszczenia powierzchni płaskich.
Plamy nie chcą współpracować i zniknąć. Wzdycham. Nigdy stąd nie wyjdę.
- Dobra, Jaszczurka, zmykaj do domu.
Odwracam się. Naprawdę, Janek to powiedział.
- I poczęstuj się czekoladą - podsuwa mi pod nos napoczętą tabliczkę. - Słodzona fruktozą. Strasznie śmieszna w smaku. Dostałem w aptece. Może nie jest to alkohol, ale też powinno pomóc.
Patrzę na niego jak spetryfikowana, ale ostatecznie biorę sobie kostkę i próbuję, z trudem pamiętając, że powinno się żuć z zamkniętą buzią.

Będę za nimi tak bardzo tęsknić! Nauczyłam się z tymi ludźmi w te wakacje sto razy więcej niż przez trzy lata studiów. Powrót na uczelnię, gdzie będzie się tylko jednym z wielu przeszkadzających gównostudentów, będzie w tym roku wyjątkowo ciężki...

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Myśliwiecka

Kilka dni temu do lecznicy przyszedł pan myśliwy, którego pies miał gigantyczny nowotwór w jamie brzusznej. Brzuch zaczął się powiększać trzy tygodnie temu, ale nie było czasu, żeby przyjechać do lecznicy. Bywa i tak. Nawet ja byłam w stanie zobaczyć na USG tę masę dziwnej tkanki, niepodobną zupełnie do niczego. Innymi słowy - sprawa przesądzona. Według lekarzy wręcz kwestia dni.
Zaproponowaliśmy uśpienie. Pan jednak bardzo się obruszył i powiedział, że nie ma mowy. Pies odejdzie w domu. Zostanie zabrany na ostatnie polowanie. Jak wnuczęta pójdą do szkoły, oczywiście.
Od razu zrozumieliśmy, o co mu chodzi. Lekarz zaczął mówić o tym, jak będą wyglądać ostatnie dni psa, że będzie się męczył, kilka razy powtarzał, że ktoś od nas może pojechać do nich na wieś. Pan po jakimś czasie zaczął przytakiwać, ewidentnie dla świętego spokoju. Wiadomo, że i tak zrobi swoje.

Później rozmawialiśmy o tym całą ekipą z tamtego dyżuru. I towarzystwo nam się podzieliło. Jedna strona uważała, że to bestialstwo - nie dość, że zabicie własnego przyjaciela, to jeszcze przecież myśliwy może nie uśmiercić go od razu, co zaowocuje bólem i agonią. Druga strona wzruszyła ramionami - myśliwi tacy są. Dla nich pies to narzędzie pracy. Zorganizują polowanie, puszczą go za zwierzyną i wtedy zastrzelą, według nich tak wygląda honorowa śmierć. Nie na stole w gabinecie, a w lesie. Byleby tylko trafili. A podobno zazwyczaj trafiają.
Legalność tego czynu oczywiście pomijam milczeniem. Prawo prawem, ludzie i tak robią co chcą. Trzeba byłoby gościa przyłapać na gorącym uczynku. Niewykonalne.

Widziałam usypianie zwierząt wiele razy, czasami w spokojnej sali szpitala, czasami przy łzach właścicieli. Cóż, taka kolej rzeczy. Zdarzało się, że to ja pakowałam cudzego pupila do lodówki. Jakoś nigdy się nad tym nie rozczulałam.
Jednak gdy tylko wyobraziłam sobie, że ten myśliwy zastrzeli swojego psa, którego z taką troską trzymał w ramionach i do którego mówił z czułością nie mniejszą niż pancia do ukochanego yorka... Co tu dużo gadać. Czułam się tak, jakby wszystkie narządy wewnętrzne mi się poprzewracały na lewą stronę. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi.

Są takie momenty, kiedy myślę sobie - "tamci od leczenia ludzi mają lepiej". To był jeden z nich.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Oneshot #4

Powiem Wam, że nic tak nie zbliża ludzi, jak bycie wspólnie - wybaczcie słownictwo, ale inaczej tego ująć nie mogę - obsranym przez szczeniaka z parwowirozą. A wiecie, co się dzieje przy parwo. Jeśli nie wiecie, to wyobraźcie sobie wulkan z lawą koloru czerwono-brunatnego. Z zapachem tak charakterystycznym, że wymyka się wszelkim opisom.

Zrobiłyśmy, co miałyśmy zrobić, zapakowałyśmy psa do klatki i zaczęłyśmy sprzątać ten bałagan. Kama zerknęła na mnie i Bogusię zza okularów.
- Nie przyznajemy się nikomu?
- Nikomu.
- Zwłaszcza Asi, bo właśnie umyła podłogę.

Kiedy my fundowałyśmy sobie wręcz kąpiel w środku odkażającym, do szpitala wpadł Janek. Najpierw patrzył na nas trochę dziwnie (Kama zrzuciła spodnie, ja byłam na boso, a Bogusia sunęła ze szmatą pod nogami, nucąc Money Money), a później skręciło go ze śmiechu i umknął do RTG.

Dzień jak co dzień.

środa, 17 sierpnia 2016

Pożądana antypatia

Zawsze można poznać, że ktoś cię nie lubi.
Nawet jeśli pozornie wszystko jest w porządku, to możesz wyczuć jakiś chłód, niechęć, obojętność.
Ale nie ma w tym nic złego. Nikt nie pała sympatią do absolutnie wszystkich ludzi. Mój sposób bycia z pewnością może denerwować wiele osób. Zwłaszcza starszego o ponad dziesięć lat lekarza, Janka.
Przyjęliśmy więc prostą taktykę - ja nie wchodzę mu w drogę, on w zamian za to powstrzymuje się od złośliwości. Gorzej, gdy jednak w tę drogę wejdę, co czasami się zdarza, zwłaszcza z moim życiowym ogarnięciem.

Dzień dosyć pracowity. W szpitalu wszyscy uwijają się jak mróweczki. Janek wystawia głowę z laboratorium.
- Pobierzcie krew temu psu.
Zawsze mówi w liczbie mnogiej, gdy musi zwrócić się do mnie. Nie wiem czemu. Nie jestem najszczuplejsza, ale żeby od razu traktować mnie jako liczbę mnogą? Dodatkowo patrzy wprost na mnie. Zerkam na boki. Wszyscy zajęci. Przygotowuję więc wszystko co potrzebne i czekam. Głowa Janka ponownie się pojawia.
- Dlaczego nie pobierasz?
- Nigdy tego nie robiłam - mówię, nie mogąc otrząsnąć się z ciężkiego szoku.
Mieliśmy wprawdzie fantomy psich łapek na diagnostyce, ale nijak się to ma do żywego, wierzgającego psa z cienkimi żyłkami, które u każdego osobnika zdają się biegnąć inaczej.
- Na którym ty jesteś roku?
- Po trzecim...
- Po trzecim roku i jeszcze nie pobierałaś krwi?!
Słyszę z laboratorium jakieś przekleństwa. No to porobione, myślę sobie. Janek zaraz przyjdzie i będzie zły, że musiał przerwać jakieś swoje arcyważne badania na głupie pobranie krwi.
Istotnie, Janek się pojawia.
- Dlaczego nie założyłaś rękawiczek?
O borze szumiący, on chyba nie chce...
- No szybko, nie mamy całego dnia. Ja go trzymam, ty działasz.
Oglądałam pobieranie krwi milion razy. Wydawałoby się, że umiem wyrecytować całą procedurę z pamięci. A teraz, gdy zostałam z tym sama... Ledwo udaje mi się zmusić mózg do myślenia. Dłonią odzianą w różową rękawiczkę, sięgam do przedniej łapy.
- Nie. Nie tu. Pobierasz z tylnej.
Zerkam pytająco na Janka, który czuje się chyba w obowiązku jakoś uargumentować swoją decyzję.
- Bo ja tak chcę.
Super. No to mogiła. Tego na studiach nie uczyli, w lecznicy używa się rzadko, kicha na całej linii. Ale nie ma mówienia "nie wiem". Nie ma "nie potrafię". Pozwalają, to trzeba robić. Maszynka, golę. Staza, zaciskam. I nagle... Żyła pojawia się jak objawienie.
Chwila przerwy, bo beagle usiłuje odgryźć Jankowi rękę. Kilka przekleństw, kaganiec. Zaciskam ponownie stazę. Żyła piękna, wyraźna, jak marzenie. No to kłujemy! Pierwsza próba. Nic. Druga próba. Nic. Zerkam na Janka, który nadal traci swój cenny czas. Sam zrobiłby to w sekundę. Ale on jest wyjątkowo spokojny i nawet nie ma żadnego grymasu na twarzy.
- Jeszcze raz, dasz radę. Teraz spróbuj trochę bardziej w prawo, a trafisz prosto w żyłę.
Robię jak mówił... I po chwili do probówki kapie już ciemnoczerwona krew. Nie mogę powstrzymać szerokiego uśmiechu. Gotowe! Chcę już sprzątać, ale Janek, rozpłaszczony na psie, nadal się nie rusza.
- No to teraz kłuj przednią. Nie bierz probówki... Potrzebna nam tylko jedna kropla, żeby mieć dowód, że potrafisz.
Drżącymi rękami golę przednią łapę. Zakładam stazę. No pięknie, żyły nie widać w ogóle. Ani troszeczkę. Macam. No nic. Czuję idealną kość.
- Dziewczyno, delikatniej, tak to wiesz co możesz macać?
Może lepiej, że się nie dowiedziałam. Badam więc wygolone miejsce palcem. No i tak jakby... Tak jakby coś jest. I jak ja mam trafić w to cienkie, miękkie, niewidoczne coś? Pierwsza próba. Nic. Druga próba... Jest! Podnoszę głowę i uśmiecham się do Janka. Przez chwilę na jego twarzy majaczy uśmieszek, a szare oczy nie są takie zimne jak zawsze. Trwa to jakiś ułamek sekundy, bo zanim się orientuję, on już jest przy wyjściu ze szpitala.
- Sprzątaj to szybko, puszczaj morfologię i potem przynieś mi wyniki.

Tak sobie myślę, że skoro tak ma wyglądać współpraca z lekarzami, którzy za mną nie przepadają, to może powinnam otaczać się tylko takimi? Ale zacznę od wchodzenia Jankowi w drogę trochę częściej niż miałby na to ochotę :)

piątek, 29 lipca 2016

Oneshot #3 - Koko koko

W lecznicy pojawiły się dwie panie w średnim wieku. Jedna z nich miała ze sobą pogryzionego kota - z tym nie było problemu. Rany zostały oczyszczone, leki zaordynowane, futrzak mógł iść do domu. W tym momencie drugiej pani przypomniało się, że kupiłaby tabletki na robale dla swoich podopiecznych. 

Lekarz: Jest u nas pani w bazie? 
Pani 2: Nie... 
Pani 1: Jesteś, przecież byłaś tu z kurą! 
Pani 2: A tak! Byłam z kurą! Ale wie pan doktor, jej się wcale nie poprawiło! Nadal tak dziwnie gdacze. 
I tu nastąpiła bardzo obrazowa demonstracja kurzego gdakania, podczas której musiałam przygryźć sobie dolną wargę. 
Pani 1: Nieee, ona bardziej tak robi.
Pani pierwsza zaczęła poprawiać swoją koleżankę, wydając z siebie coraz to dziwniejsze dźwięki. Wstrzymałam oddech. 
Lekarz: Ale może ona tak normalnie gdacze? 
Pani 2: Nie, nie, ona tak bardziej zawodzi, niech pan posłucha...
W tym momencie obie zgodnie zaczęły odtwarzać gdakanie, a ja nie wytrzymałam i musiałam wyjść z gabinetu. Udało mi się powstrzymać śmiech aż do laboratorium. 

Mam przeczucie, że przez swoje dość... specyficzne poczucie humoru, będzie mi ciężko zachowywać pozory profesjonalizmu. 

Ale gdybyście widzieli to przejęcie, z jakim te panie gdakały... 

sobota, 23 lipca 2016

Oneshot #2

Leniwe przedpołudnie w lecznicy. Stan osobowy poczekalni to ja, lekarz, technik i gołąb w transporterze. Gołąb całkowicie w typie rasy, można by rzec. Szary, gruchający, spojrzenie tępe. Nagle przychodzi dziewczę z technikum, które odbywa tu praktyki. Nigdy nie uważałam, że mogłaby zdobyć Nagrodę Nobla, ale wstrzymywałam się z oceną. Dziewczyna nachyla się nad transporterem, obdarza ptaka uroczym uśmiechem i rzuca:
- O, co to? Kaczka?
W poczekalni zapanowała taka cisza, że brakowało tylko cykania świerszczy. To żart? Na pewno żart. Zerkam na dziewczę. Nadal ma na twarzy ten sam błędny uśmiech. Pani technik, która wyraźnie dzieli ze mną wewnętrzny dylemat, odzywa się:
- Przecież to gołąb...
- Aha... No zawsze mi się mylą.
Kurtyna.

***


Zawsze uważałam, że weterynaria ma wiele wspólnego z Hogwartem

środa, 20 lipca 2016

Czy na weterynarii istnieje życie?

Cofnijmy się w czasie jakieś trzy lata. Kwiecień 2013. Jaszczurka uczy się do matury. Wisła, kocyk, przyjaciele. Wspólne zrobienie kilku zadań. Potem piwko. Albo dwa. Powrót do domu. Jeden rozdział z biologii. Sen. Następny dzień bardzo podobny. Stresu brak. Wiedziałam, że spokojnie dam radę napisać na wystarczającą ilość procent. Zresztą miałam tak naprawdę wówczas ważniejsze rzeczy na głowie, bo przygotowywałam się do małej wycieczki po Europie i pochłaniało mnie to zdecydowanie bardziej niż matura. No i moje plany zostały wykonane w 100%, matura napisana tak jak chciałam, wyjazd udany, pierwsza lista studentów wety z moim nazwiskiem - czego chcieć więcej?

A co gdybym się nie dostała? Nie wiem. W ogóle nie brałam tego pod uwagę. Plan zapewne powstałby bardzo spontanicznie. Może byłoby to studiowanie jakiegoś dziwnego kierunku. Może praca. Na pewno nie siedzenie w domu u rodziców, bo to zdecydowanie nie dla mnie. Studia niestacjonarne też nie wchodziły w grę, bo bogata z domu nie jestem. Kto to wie...

Tak więc wylądowałam na wymarzonej weterynarii. Głowę miałam naładowaną mądrościami z internetowy forów - brak czasu, brak życia, uczyć się trzeba po nocach. Pamiętam z jakim skupieniem notowałam na pierwszym wykładzie (z biologii), jednocześnie składając głębokie przyrzeczenie przed samą sobą, że będę chodzić na wszystkie wykłady, notować, uczyć się na każde ćwiczenia i w ogóle. Koniec z bumelanctwem, brakiem ambicji i lenistwem. Nowe życie, nowa (lepsza) Jaszczurka. 

W postanowieniu nie wytrwałam nawet tygodnia. Gdy okazało się, że na ćwiczeniach nie pytają, wejściówki z chemii nie są takie straszne, a za nieobecność na wykładzie nie ma żadnych konsekwencji - wróciło moje licealne "ja", śpiące do południa, ściągające notatki z chomika i robiące wszystko, żeby się nie uczyć.

Jednocześnie, mimo wszystko, bardzo się wszystkim przejmowałam. Jak wszyscy wówczas. Kolokwium w poniedziałek? Tragedia, weekend z głowy. Poprawka? Koniec świata. Studia pożerały czas i energię. Pasje odeszły gdzieś na bok. Brakowało wolnych chwil. Rosła niechęć i frustracja. Im bardziej człowiek się starał, tym bardziej mu nie wychodziło. Prowadzący pokazywali jak tylko mogli, gdzie mają studenta.

W połowie pierwszego semestru coś we mnie pękło. Kupiłam sobie kolejną gitarę. Zaczęłam łazić na próby do garaży. Chodziłam na imprezy. Zdałam sobie sprawę, że to ja jestem panem swojego czasu. To ja mogę uczynić go wolnym. Jeśli będę żyć studiami i się tym zadręczać, to tylko na własne życzenie.

Trzeci rok był ciężki, ale niekoniecznie przez nawał nauki. W tym momencie wszystkich, ale to wszystkich moich znajomych dopadło zniechęcenie. Przejście na kliniki nie jest wcale takie różowe, jak się wydaje. Niby masz stetoskop, niby były ćwiczenia o osłuchiwaniu, ale nadal nie słyszysz absolutnie nic. Niby masz tę farmę, niby zaliczasz kolokwia, ale gdy czytasz kartę pacjenta, nie znasz 3/4 leków. Chcąc zrobić coś więcej, spotykasz się najwyżej z kpiącym spojrzeniem lekarzy, starszych studentów albo nawet stajennych. Nikt nie pozostawia wątpliwości, na jakiej pozycji jesteś w tym rankingu.

Dlatego ja stwierdziłam, że olewam to wszystko. Pójść na zajęcia czy pojechać na koncert? Uczyć się do kolokwium czy wyjść na piwo? Odpowiedzi są raczej proste. W myśl przysłowia "miej wyjebane, a będzie ci dane", zaczęło mi się żyć dużo lepiej.

Bawię się dobrze. Uczę się przyzwoicie. Całkiem sporo czasu w roku akademickim spędzam nad książkami, ale nie czynię z tego podstawy mojej egzystencji. Stwierdziłam, że muszę spełniać marzenia, póki tylko mogę. Póki nie będę uwiązana dyżurami, na które nie można nie przyjść, jak na nudne ćwiczenia. Dorosłe życie po studiach jest przerażające. Oczywiście niektórzy nie mogą się tego doczekać. Ja jednak chciałabym uciec od tej wizji jak najdalej.

Do napisania tej notki skłoniły mnie wpisy przyszłych studentów w różnych mediach społecznościowych.
Wszystko będzie dobrze.
Bawcie się.
Spełniajcie marzenia.
Żyjcie pełnią życia.
Zapewniam Was, że na weterynarii istnieje życie. 

czwartek, 7 lipca 2016

Oneshot #1

- Szefie, może do nas przychodzić na praktyki ta dziewczyna, co w zeszłym roku?
- Która dziewczyna?
- Ta z różowymi włosami...
- Przecież ona nie musi pytać... Niech przychodzi, kiedy jej pasuje.

Niby nic, a Jaszczurka zarumieniła się jak młody buraczek na wiosnę.

 

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Żegnaj, trzeci roku

I stało się.
Ten oto najcięższy, najbardziej owiany legendami rok na weterynarii jest już za mną.
Nawet jeśli przegram wrześniową batalię z farmakologią (chociaż jestem pełna optymizmu - zdam i już!) to i tak powtórka trzeciego roku mi nie grozi.

... Chociaż może nie powinnam tego mówić. Różne absurdy się zdarzają. Po murach uczelni hula legenda o nieszczęsnym studencie, który zgubił indeks i kazali mu powtarzać studia. Średnio w to wierzę, ale... Pewna doza ostrożności nie zawadzi.

Wakacje na weterynarii to tak naprawdę dwumiesięczna przerwa w sesji. Oczywiście mnóstwo moich znajomych zalicza wszystko w pierwszych terminach, ale ja jakoś, dziwnym trafem, nigdy nie mogę załapać się do tego elitarnego grona. Czy mnie to boli? Nieszczególnie. Tak naprawdę mam tyle pasji, że nauka jest tylko pewnym dodatkiem do mojego życia. Wszyscy moi przyjaciele powtarzają mi, że minęłam się z powołaniem - gram, śpiewam, montuję filmy, piszę artykuły, przemierzam Polskę (kiedyś mogłam powiedzieć, że Europę, ech) koncertowym szlakiem... Fajnie jest.

Czasami żałuję, że nie znalazłam się na Akademii Muzycznej albo w Szkole Filmowej. Ale cóż, człowiek kiedyś był głupi (to znaczy głupszy niż teraz, bo nadal mądrą zwać się nie mogę) i gardził wszystkim - łącznie ze szkołą muzyczną, wszelakimi warsztatami, lekcjami śpiewu i innymi formami "zorganizowanej" edukacji. Teraz na niektóre rzeczy jest już za późno, nie ma co ukrywać, ale mam jedno postanowienie. Za pierwszą wypłatę (a raczej kilka pierwszych wypłat) kupię sobie perkusję i nauczę się na niej grać.

Te wszystkie moje odskocznie są naprawdę niezastąpione w sytuacji, gdy uczelnia dodaje tysięczny punkt do swojej listy absurdów, którymi można zaskoczyć studenta. Naprawdę, ostatnie dziewięć miesięcy było bardzo... specyficzne. Nie liczę, że kiedykolwiek będzie lepiej, rzecz jasna. Normalniej? Też nie. Cała nadzieja w tym, że się przyzwyczaję.

... Ale czy powinnam się przyzwyczajać? W końcu zostało tylko dwa i pół roku! Borze szumiący, jak to możliwe?

Jakoś nie jestem pozytywnie nastawiona do czwartego roku. Mleko, mięso i cała masa przedmiotów klinicznych dotyczących dużych zwierząt. Niewiele mam planów dotyczących przyszłej pracy, ale co do jednego jestem pewna - na pewno nie będę zajmować się końmi ani krowami. Już prędzej wyląduję w jakimś laboratorium (co jawi mi się jako najnudniejsza praca na świecie) niż w oborze.

Plany na wakacje mam również jakieś niegodne studenta kierunku medycznego - autostopowanie, koncerty, jakaś praca pewnie też wpadnie. Może będę zaglądać do mojej ulubionej lecznicy, ale tego nie obiecuję. Życie lubi mi płatać figle, poprzednie wakacje były tego najlepszym przykładem.

Dzisiaj tak wyjątkowo - żadnych durnych parodii. Kawał porządnego rocka z festiwalu, na który zamierzam kiedyś pojechać.


Jak tam u Was, moi drodzy czytelnicy? Walka z egzaminami wygrana? Jakie plany na te najbliższe dwa (lub dla niektórych szczęśliwców trzy) miesiące cudownej laby?

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Przedmioty na szóstym semestrze lubelskiej weterynarii

Farmakologia
Różne są absurdy na tym świecie. Drugi semestr farmakologii to jeden z nich. Niedługo przed egzaminem jest kolokwium z recept, później kolokwium z preparatów... Po czym pierwsza część egzaminu to znowu recepty i znowu preparaty. W dodatku z obu są oddzielne oceny. Tylko jeśli będziesz mieć dwie pozytywne, możesz przystąpić do części ogólnej egzaminu. Jedna dwója odsyła z automatu na wrzesień. Pierwszy termin jest testowy (oprócz recept oczywiście), drugi pisemny.

Patofizjologia
O ćwiczeniach pisać nie będę, bo - tak jak w poprzednim semestrze - nic ciekawego na nich nie nastąpiło. Natomiast ciekawy jest egzamin.
Najpierw jest test. Wyświetlają go na rzutniku, pytania koszmarnie długie, ciężko je przeczytać, ale przynajmniej część jest z giełdy. Uwaga - testu nie trzeba zdawać! Ma on jedynie na celu odsianie najlepszych 60 osób, które pójdą na pierwszy ogień na ustną odpowiedź do profesora. Cała reszta roku idzie po prostu na drugi termin, nie musi jeszcze raz męczyć się z testem.
Na pierwszym terminie pyta tylko profesor, na pozostałych wszyscy prowadzący.
Można być zwolnionym za jakieś karkołomne wyczyny, nie wiem na czym to polega.

Diagnostyka
Po całkiem przyjemnym poprzednim semestrze, pani docent T. postanowiła wyjść na wojnę ze studentami i zredukować liczbę osób potencjalnie zwolnionych z  egzaminu. Również Jaszczurkę nie ominęła przyjemność odwiedzin jej gabinetu. Nie polecam.
Egzamin składa się z dwóch części. Najpierw jest praktyczna, gdzie do uzyskania jest 40 punktów. Pytania losuje się z listy, która niby krąży w internecie, ale co roku jest modyfikowana. Prowadzący są (w większości) bardzo przyjemni, dają dużo punktów i rzucają pytania ratunkowe. Później jest część teoretyczna w formie testowej. Ogółem trzeba zdobyć 60 punktów, by zdać przedmiot. Jeśli komuś się nie uda, poprawia tylko test.
Zwolnieni z teorii zostali ludzie ze średnią 4.0 z obu semestrów.

Chirurgia i anestezjologia
Nie obiecujcie sobie zbyt wiele. Jaszczurka pełna była zapału i nadziei, które prysły jak bańka mydlana. Część zajęć jest praktycznych, ale przeważająca większość to koszmarnie nudna teoria. Procedury dotyczące aseptyki zdarzają się bardzo boleśnie z rzeczywistością sali operacyjnej. Nadzieje i zapał studentów studzone są przez niskie fundusze uczelni. Na razie przedmiot prowadzony jest na starych klinikach, więc wieje starym szpitalem psychiatrycznym, ale może już od przyszłego roku wszystko zostanie przeniesione do nowego budynku.
Są dwa zaliczenia z anestezjologii (pisemne, pytania banalne), ustne zaliczenie narzędzi chirurgicznych i praktyczne kolokwium z szycia.
Przydałoby kupić sobie już imadło i pęsetę chirurgiczną, ale za ich brak też nikt ścigał nie będzie.
Egzamin jest pisemny, składa się z dwóch pytań z anestezjologii i jednego z chirurgii. Bardzo przystępne.
Można być zwolnionym z anestezjologii, gdy oba kolokwia zaliczyło się na minimum 4.

Parazytologia
Dla mnie przedmiot śmiertelnie nudny, ale genialnie prowadzony. Katedra parazytologii jest najprzyjemniejszym miejscem w całym Coll Vecie. Najlepiej na ćwiczeniach trafić na doktora K., który opowiada niesamowite ciekawostki - nawet ja wtedy słucham :)
Podczas tego przedmiotu trzeba wyrobić 15 godzin stażu w zakładzie, gdzie doskonali się swoje umiejętności praktyczne - flotacja, dekantacja, sekcje parazytologiczne i inne przyjemności. Można zrobić to na szóstym lub siódmym semestrze, wedle uznania. Kolokwia są dwa, jedno ustne, drugie testowe.

Patomorfologia
Pierwszy semestr to tylko "szkiełka". Trzeba wyposażyć się w zestaw kredek, by móc odwzorowywać preparaty w zeszycie. Na początku (przyzwyczajeni do gotowców na histologii) byliśmy sceptycznie nastawieni do tego pomysłu, ale później okazało się to być świetnym urozmaiceniem nudnych zajęć. Można poczuć się jak prawdziwy artysta, a potem pośmiać z bazgrołów kolegi. Kolokwia są dwa, oba ustne, trzeba mieć ze sobą zeszyt.

Choroby owadów użytkowych
Czyli innymi słowy pszczół. Przedmiot nieszkodliwy, każdy śpi, nie trzeba uważać, nie ma kolokwiów, jeśli ktoś chodzi na wykłady, jest zwolniony z egzaminu, podczas gdy cała reszta musi przyjść na ustne zaliczenie u profesora. Jeśli chodzi o zakres materiału - wikipedia spokojnie wystarczy :) Profesor jest naprawdę cudownym człowiekiem, który dobrze wie, że przedmiot ten nie jest nam szczególnie potrzebny.

Higiena pasz
Przedmiot prowadzi doktor dobrze znany z immunologii. Dobrze zdaje sobie sprawę, że nie interesują nas te zajęcia i w dodatku wcale nie ukrywa, że dla niego też jest to strata czasu :) Nie robi problemów, ćwiczenia zawsze są krótkie, nie trzeba uważać, nie ma żadnego zaliczenia końcowego.


Przed siódmym semestrem, musimy zrobić sobie ogólne badanie lekarskie i książeczkę sanitarno-epidemiologiczną. Wszystko dlatego, że już na czwartym roku czeka nas największa przyjemność na tych studiach... rzeźnia :o

środa, 1 czerwca 2016

Dialogi na cztery kopyta (i nogi)

Pewnie powinnam napisać coś bardziej konkretnego, jednak ostatnio nie mam najmniejszej ochoty rozwodzić się na temat studiów. Taka już jestem, że wolę nie opisywać denerwujących i irytujących spraw. Jedyną bronią, jaką dysponuję przeciwko temu skostniałemu systemowi i ludziom, którzy rzucają kłody pod nogi jest... śmiech.

***

Piękny słoneczny dzień. Czekamy na poprawę z patofizjologii. Przychodzi pani doktor od której zależy nasz dalszy los. Wszyscy niemal zginają się w pas, rzucając chóralne "dzień dobry". Odpowiedź jest krótka:
- Dla was nie.

***

Poprawa z innego przedmiotu. Doktor prosi do gabinetu.
- No dobrze, ile was jest?
- Czworo.
- To wchodźcie trójkami.

***

Znowu patofizjologia. Rezygnujemy z podchodzenia do kolokwium. Pani doktor podejrzanie miła.
- Dlaczego się nie uczycie, moje słoneczka? No dobrze dajcie mi tę listę. No to do zobaczenia... W przyszłym roku na patofizjologii.

***

Kolokwium testowe, wyświetlane na rzutniku (każdy mógł otrzeć łzę wzruszenia, wspominając fizjologię).
Doktor (wisząc z dłonią nad przyciskiem): Już?
Wszyscy: Nie!
Doktor: No to następne!

***

Podsłuchane na korytarzu, rozmowa profesora z asystentem.
- Tylko pamiętaj, nie pytaj studentek o narzędzia do kastracji.
- Dlaczego?
- Nie chcesz wiedzieć...

***

- Dostanie pan ode mnie to zaliczenie tylko, jeśli złoży mi pani oświadczenie na piśmie, że nie będzie pani leczyć koni. Proszę wyciągać kartkę i pisać, ja podyktuję...

***

- Czy mogę dziś poprawiać kolokwium, pani doktor?
- Czy pani nie widzi, że jestem zajęta? - rzuciła, wygodnie rozparta na kanapie, biorąc łyk kawy.
- To może ja zaczekam?
- Nie, dziś nie mam czasu. - Następny łyk kawy.
- A kiedy mogłabym przyjść?
- W niedzielę.

środa, 4 maja 2016

Chwila słabości

Często ludzie pytają mnie, jak to jest z różnymi widokami i zapachami na studiach. Odpowiadam, zgodnie z prawdą, że wszystko jest do przejścia. Teraz jednak naszła mnie wątpliwość... Czy nie jestem zbytnią optymistką?

Jak rozpoznać Jaszczurkę wśród tłumu studentów? Bardzo prosto. Wystarczy zaproponować wszystkim oddanie krwi. Jeśli jakaś osoba zblednie, zacznie szybko oddychać i niepokojąco się chwiać - bingo, to właśnie ja.

Nie wiem skąd to się wzięło. Kiedyś pobieranie krwi, zastrzyki czy szczepionki nie robiły na mnie najmniejszego wrażenia. Jednak gdzieś na początku liceum, poszłam do gabinetu na badania wyluzowana, uśmiechnięta... i zemdlałam. Później, za każdym następnym razem, starałam się uspokoić i myśleć logicznie. To przecież nic strasznego. Nie patrzyłam. Myślałam o czymś przyjemnym. Siedziałam ze słuchawkami na uszach. Nic z tego. Może już nie tracę przytomności, ale jest mi okropnie słabo i dopiero dziesięć minut z głową między kolanami i coś słodkiego do picia sprawia, że wracam do świata żywych. To samo jest przy zastrzykach i przy podawaniu leków do już założonego wenflonu.

W każdym razie nigdy nie łączyłam swojej nietypowej przypadłości z weterynarią. Byłam przecież na praktykach, robiłam już zastrzyki, oglądałam milion razy pobieranie krwi i zakładanie wenflonu, dlatego, gdy na chirurgii mieliśmy zajęcia o iniekcjach, stałam z samego przodu i nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę zemdleć.

Jak widać jednak mój umysł jest bardzo ograniczony. Wszystko było w porządku, dopóki doktor nie przebił skóry psa na wylot. Wtedy poczułam się, jakby ktoś mnie rąbnął w głowę. Wiem już jakie to uczucie mieć jednocześnie ciemno i jasno przed oczami. Do tego zawroty głowy, mdłości, szum w uszach i inne nieprzyjemne objawy. Zacisnęłam zęby i twardo stałam, mówiąc sobie, że muszę wytrzymać, że nic takiego się nie dzieje i tak dalej.

Ostatecznie poszłam na tył sali, otworzyłam okno, zdjęłam fartuch i oddychałam świeżym powietrzem, czekając na powrót sił witalnych. Faktycznie, wróciły, ale później sam schemat żył wyświetlany na rzutniku spowodował, że zmiękły mi nogi.

Wściekła na siebie i na cały świat, odczekałam do końca ćwiczeń. Podeszłam do psa. Wszystko w porządku, może nie pachniał jak fiołki, ale jest okej. Wzięłam do ręki igłę. Później wenflon. Nadal nic. Wiadomo, że problem zaczyna się dopiero w momencie połączenia igły z psem. Zaczęłam przyglądać się koledze, który uparcie usiłował założyć wenflon na łapie (co przy zdechłym pacjencie ma tyle sensu, co nabieranie wody durszlakiem) - wciąż nie zamierzałam mdleć. Dopiero gdy ktoś inny wbił się pod skórę i trochę pokręcił igłą - o tak, to było to. Wdech-wydech. Myśl, Jaszczurka. Zajmij się czymś. Złapałam więc pierwszą strzykawkę, jaka nawinęła mi się pod rękę i zrobiłam zastrzyk domięśniowy. Potem zajęłam się zakładaniem wenflonu do wlewnika kroplówki (nadal lepsze to niż szukanie żył na zdechłym psie). Wykonałam pierwszą w życiu iniekcję śródskórną. Udało się.

Wyszłam z sali z poczuciem, że nie zmarnowałam tych ćwiczeń i w dodatku czułam niewysłowioną ulgę, że trzymam się na nogach. Nie wiem, co mi siedzi w tej głowie, ale przezwyciężę to, choćbym miała ćwiczyć zastrzyki na sobie (brrrrr!). Zasadniczo to... nie mam innego wyjścia.

niedziela, 10 kwietnia 2016

Kupostaż

Każdy student lubelskiej weterynarii na trzecim lub czwartym roku musi zmierzyć się z pierwszym w swej karierze stażem - stażem z kupy.

Zakład Parazytologii to chyba najbardziej prostudenckie miejsce w całym Coll Vecie, dlatego spędzenie tam piętnastu godzin w ciągu tygodnia nie wydaje się nikomu straszne. W dodatku miła jest świadomość, że wreszcie robimy coś praktycznego i pożytecznego.

Staż odbywa się w sześcio lub siedmioosobowych grupach. Zapisujemy się już na początku szóstego semestru. Polecam załatwić sobie w miarę wczesny termin, zanim jeszcze zacznie się nawał zaliczeń. Każda grupka dostaje swojego mentora, czyli opiekuna stażu, który wszystko tłumaczy, przydziela zadania, sprawdza wyniki pracy, a później prowadzi ustne zaliczenie z praktyk. Tak naprawdę jednak w razie problemu można poprosić kogokolwiek z zakładu - każdy pomoże, gdy tylko będzie miał wolną chwilę.

Do naszych zadań należy przede wszystkim badanie... kupy. Czasami jest to kał przyniesiony przez klientów z zewnątrz (tak, zakład prowadzi takie usługi), a gdy brak świeżego materiału, doskonalimy nasze umiejętności praktyczne, korzystając z kupy wyciągniętej z lodówki (co nie znaczy, że jest pozbawiona ona swego wspaniałego zapachu). Oprócz wykonania części technicznej (odważanie, mieszanie, dekantacja, flotacja, wirowanie - co dusza zapragnie) do nas należy też ocena preparatu pod mikroskopem. Szczególnie na początku jest to trudne, bo wszystko wygląda jak oocysta, a wymarzone jajo tasiemca okazuje się być pyłkiem.
Poza tym zawsze jest do wykonania jakaś sekcja parazytologiczna. My mieliśmy królika (okazało się, że zdechł na kokcydiozę) i borsuka, u którego nie wykryliśmy nic szczególnego oprócz myszy w żołądku :D Wiem, że trafiają się szopy, krety, a rok przed nami mieli nawet małpę. Tak więc okazy znacznie ciekawsze niż przyjdzie nam oglądać na patomorfologii.

W laboratorium znajduje się magiczna książka stażowa, w której trzeba zapisywać godziny swojej obecności na stażu. Tradycją stało się już, że każda grupa dowolnie ozdabia swoją stronę w książce - są rysunki, komiksy, wierszyki, wycinanki... Ogranicza nas tylko nasza kreatywność. Wraz z egzaminem z parazytologii, zakład nagradza autorów najlepszych prac jakimś drobnym upominkiem.
https://www.facebook.com/permalink.php?story_fbid=944258975669272&id=572327802862393

Atmosfera jest naprawdę cudowna. Zapomniałeś fartucha? Weź jeden z szafy! Rękawiczki? Są tutaj! Stłukłaś zlewkę? To na szczęście!
Tu nie ma głupich pytań, nie ma głupich studentów, można podśpiewywać piosenki lecące w radiu, albo zrobić sobie selfie z prowadzącym.

Staż kończy się ustnym zaliczeniem, które jest bardzo przyjemne - pytania w stylu jakie pasożyty wykryliśmy, jakie metody stosowaliśmy, jak przeprowadza się badanie kału taką i taką metodą... Nic trudnego.

Pozdrawiam znad farmakologii :) 

środa, 2 marca 2016

Słoń

Udawanie jest chyba trochę wpisane w definicję studiowania.
My udajemy, że uważamy na ćwiczeniach i że jesteśmy żywo zainteresowani tematem.
Prowadzący udają, że nie mają nas głęboko gdzieś i że nie przeszkadzamy im na każdym kroku swoją obecnością.
Dzień w dzień prowadzimy taką grę, jednocześnie udając, że jest miło.

Jednak wraz z szóstym semestrem sztuka ta wkroczyła na nowy poziom.
Zajęcia na klinikach, od prowadzącego padło hasło, żeby wprowadzić na salę krowę. Wszyscy zaczęli wyciągać z niecierpliwością szyje, bo oto wielkie wydarzenie - wreszcie przyjdzie nam zaznajomić się z bydłem! Jakież było nasze zdziwienie, gdy usłyszeliśmy przeraźliwe beczenie.
- Proszę państwa, to jest owca. Będziemy jednak udawać, że to krowa.
Spojrzeliśmy wszyscy na rzeczoną owcę, której do krowy daleko było wszystkim, zwłaszcza gabarytami. A że mieliśmy ćwiczyć poskramianie i kładzenie, to ta wersja dziecięcej zabawy "na niby" była szczególnie zaawansowana.
- Normalnie tę pętlę zakłada się na rogach... Owca nie ma rogów, ale jakby to była krowa, to zrobilibyśmy tak i tak.
- Generalnie prawdziwa krowa jest troszkę większa... Ale też sobie poradzicie jak ją znieczulicie.

Cała ta sytuacja przypomniała mi opowiadanie Sławomira Mrożka "Słoń".

Był to ogród prowincjonalny, brakowało w nim kilku podstawowych zwierząt, między innymi słonia. Usiłowano go na razie zastąpić, hodując trzy tysiące królików. Jednak w miarę jak rozwijał się nasz kraj — planowo uzupełniano braki. Wreszcie przyszła kolej i na słonia. Z okazji 22 Lipca ogród otrzymał zawiadomienie, że przydział słonia został ostatecznie załatwiony. Pracownicy ogrodu, szczerze oddani sprawie, ucieszyli się. Tym większe było ich zdziwienie, kiedy dowiedzieli się, że dyrektor napisał do Warszawy memoriał, w którym zrzekał się przydziału i przedstawił plan uzyskania słonia sposobem gospodarczym.  
 „Ja i cała załoga” — pisał — „zdajemy sobie sprawę, że słoń jest wielkim ciężarem na barkach polskiego górnika i hutnika. Pragnąc obniżyć koszty własne, proponuję zastąpić słonia wymienionego w odnośnym piśmie — słoniem własnym. Możemy wykonać słonia z gumy, w odpowiedniej wielkości, napełnić go powietrzem i wstawić za ogrodzenie. Starannie pomalowany, nie będzie się odróżniał od prawdziwego, nawet przy bliższych oględzinach. Pamiętajmy, że słoń jest zwierzęciem ociężałym, nie wykonuje więc żadnych skoków, biegów i nie tarza się. Na ogrodzeniu umieścimy tabliczkę wyjaśniającą, że jest to słoń szczególnie ociężały. Pieniądze zaoszczędzone w ten sposób możemy obrócić na budowę nowego odrzutowca albo konserwację zabytków kościelnych.
Życzę Wam, żeby Wasze uczelnie nie wpadły na pomysł wprowadzenia "słonia własnego".

czwartek, 18 lutego 2016

Piąta sesja zamknięta

Jak to jest, że to co przed sesją wydawało się najgorszym koszmarem świata, tak po sesji staje się jakieś takie... łatwiejsze?
Albo wraz z czasem nabieramy zdolności godnych superbohatera albo po prostu wszystko jest do przejścia. Serce skłania się bardziej ku pierwszej opcji, rozum - ku drugiej.

W każdym razie wreszcie mogę to powiedzieć, z niekłamaną radością i uśmiechem na twarzy:

Do widzenia, mikrobiologio! 

Napsułaś mi krwi, wmuszałaś we mnie napoje energetyczne, odbierałaś mi cenne godziny snu, pozbawiałaś resztek życia towarzyskiego... Nigdy więcej!
Dręcz sobie teraz następne pokolenie studentów, ze mną już się nie spotkasz! (mam nadzieję, że żadna siła wyższa nie sprawi, że podejmę pracę w tej katedrze)

Lubię żegnać się z przedmiotami. Wprawdzie teraz zostawiam za sobą tylko mikroby, farmację i OZP, ale za to zaczyna się chirurgia, parazytologia, higiena (sama nie wiem czego, przeniesiono ją z czwartego roku), patomorfologia i owady. Wystarczająco dużo, by pachniało świeżością i nowymi wyzwaniami. Coś czuję, że tych wyzwań będzie pod dostatkiem i szybko zacznę przeklinać swój entuzjazm, ale jeszcze jestem przepełniona euforią spowodowaną feriami. Tak, nawet na weterynarii zdarza się mieć wolne. Rzadkie to chwile, ale przez to podwójnie cenne.


Drodzy drugoroczniacy, nie rzucajcie się na notatki z mikrobów! Skrypt na pierwszy semestr jest ogólnodostępny w internecie, od lat nic się nie zmienia. A notatki z mikrobiologii szczegółowej są często ściągnięte z chomika czy też rozprowadzane za darmo pocztą pantoflową, naprawdę tylko jednostki mogą poszczycić się swoją pracą. A jak patrzę na te ceny - 80 złotych - to aż mam chęć złapać się za głowę. Nie dajcie się zwariować! Chyba, że macie za dużo pieniędzy i koniecznie chcecie coś z nimi zrobić - wtedy nie ma problemu :)

piątek, 5 lutego 2016

Przedmioty na piątym semestrze lubelskiej weterynarii

Mikrobiologia
Myśleliście, że mikroby na drugim roku były straszne? Cóż, mikroby na trzecim roku nie są straszne. Skąd. Są tak przerażające, że każdy krok w sali pachnie nadchodzącą apokalipsą. Ot co. Wejściówki z trudnych zamieniły się na "nie-do-zdania". Żeby zostać dopuszczonym do kolokwium z bakterii, trzeba zaliczyć trzy z siedmiu wejściówek. Zdawałoby się - pestka. O nie. Nie, nie, nie. Nawet gdy napiszesz absolutnie wszystko na dane pytanie - dostajesz dwóję. Ewentualnie dwóję z plusem. Na zachętę. Nie ma co świętować dopuszczenia do kolokwium z bakterii, ponieważ jest ono tak trudne, że można nakryć się nogami. Gdy ma się godzinę na pięć pytań opisowych, wszystkie bakterie zaczynają wyglądać tak samo, Listeria myli się z Leptospirią, a Mycobacterium z Mycoplasmą. Później, na grzybach i wirusach jest już zdecydowanie łatwiej. Zostaje już tylko egzamin... Oczywiście, jeśli jest się do niego dopuszczonym.
Pro tip: nawet jeśli nie umiecie absolutnie nic, przychodźcie na kolokwia. Z bakterii co roku jest czwarty termin, jednak tylko dla osób, które mają wszystkie obecności na kolokwiach.
Na ćwiczeniach trzeba zaliczyć "egzamin praktyczny", który wygląda najczęściej tak, że wraz ze wszystkimi produkuje się preparat, a później pokazuje się go prowadzącemu do oceny. Trzeba być też przygotowanym z części teoretycznej. Niektórzy prowadzący pytają też o rzeczy z poprzedniego semestru, więc uważajcie. Do zaliczenia podchodzi się do skutku i nie słyszałam o kimś, kto by tego nie zdał.
Egzamin jest opisowy, trwa dwie godziny. Pytań jest dziewięć - trzy z bakterii, trzy z wirusów, dwa z pierwszego semestru i jedno z grzybów.
Pro tip 2: jeśli nie macie czasu ogarnąć wszystkiego na egzamin, najlepiej olać wirusy. Serio-serio.
Można uzyskać zwolnienia z poszczególnych części egzaminu, ale mnie o to nie pytajcie :)

Diagnostyka
Przedmiot uwielbiany przez wszystkich, bo jest to pierwszy kontakt z żywymi zwierzakami i pierwsze zajęcia na klinikach. Trzeba kupić sobie stetoskop, młoteczek i plezimetr. O ile pierwszy przyrząd będzie później całkiem przydatny, tak te do opukiwania może zdadzą się na coś komuś, kto będzie pracował z dużymi zwierzętami... Ale też nie jest to pewne. Tak czy siak - trzeba to trzeba. Nie ma co się spieszyć z zakupem, zdążycie załatwić to spokojnie w roku akademickim.
Ćwiczenia są bardzo sympatyczne, wreszcie można się wykazać praktycznie i poczuć się choć odrobinkę jak prawdziwy lekarz. Chociaż bardzo często są to prezentacje, to i tak ćwiczeń praktycznych nie brakuje. I - wbrew temu, co się słyszy - każdy chętny bez problemu do psa, kota czy konia się dorwie. Oczywiście można tego nie robić, ale jak potem zdać praktyczne kolokwium? :)
Można walczyć o zwolnienie z egzaminu (albo jego połowy, nie wiem jak to jest), wystarczy mieć 4,5 na semestr (wbrew pozorom nie takie trudne).

Farmacja
Ćwiczenia odbywają się co dwa tygodnie. Najczęściej polegają tylko na przepisywaniu slajdów do zeszytu, ale pod koniec semestru pisze się własnoręczne recepty i tworzy proste środki lecznicze. Chyba nie ma takich, którzy narzekają na ten przedmiot. Kończy go "zaliczenie na prawach egzaminu", na który obowiązuje też część materiału z farmakologii. Taka tam niespodzianka.

Farmakologia
Kobyła, mogąca łatwo przyprawić o ból głowy. Polega po prostu na wkuwaniu informacji o lekach, z których każdy następny ma bardziej kosmiczną nazwę niż jego poprzednik. Po pierwszym kolokwium na każdych ćwiczeniach jest wejściówka, którą trzeba zdać przed kolosem, bo inaczej nie będzie się do niego dopuszczonym.

Patofizjologia
Przedmiot dość wymagający, bardzo duża ilość wiedzy do przyswojenia, ale całość jest całkiem logiczna. Porządna nauka fizjologii na drugim roku potrafi tu zaprocentować. Kolokwia są ustne lub pisemne, zależnie od tematu lub prowadzącego. Na ćwiczeniach często są jakieś praktyczne rzeczy do wykonania.

Ochrona Zdrowia Publicznego
Jedyny przedmiot, którego nikt nie lubi. Ćwiczenia są śmiertelnie nudne i odbywają się co dwa tygodnie. Dotyczą tak naprawdę wszystkiego - od wąglika do powodzi. W przypadku nawet jednej nieobecności trzeba iść do prowadzących na ustną odpowiedź, bo inaczej zostanie się wyproszonym z następnych ćwiczeń. Dlatego zdecydowanie nie polecam robienia sobie wagarów. Zaliczenie jest średnio trudne, pierwszego terminu nie zdało ok. 60 osób z całego roku.

Fakultety: 

  • Biomateriały - podobno całkiem sympatyczne, często nie sprawdzają obecności, nie pisze się zaliczenia
  • Chów i choroby ptaków bezgrzebieniowych - średnio ciekawe, zaliczenie przez obecność
  • Marketing i zarządzanie - nie polecam, ciężko umówić się z prowadzącym, do tego na koniec pisze się zaliczenie
  • Diagnostyka chorób gadów - kontynuacja herpetologii, podobno nie trzeba się tam pojawiać
  • Modyfikacje genetyczne i terapie genowe 
  • Choroby zwierząt łownych 

poniedziałek, 1 lutego 2016

Cuda, cuda ogłaszają

Jaszczurka, jako chodzący pechowiec, rzadko może powiedzieć, że doświadczyła jakiegoś łutu szczęścia. Jest to wręcz... nieprawdopodobne. Wiecie, jestem tą osobą, która zgubi w błocie buta, telefon i resztki godności.
Tymczasem jestem dopuszczona do egzaminu z mikrobiologii. Chyba nie powinnam być z tego dumna, w końcu 3= z trzeciego terminu bakterii ewidentnie nie brzmi dumnie. To właściwie w ogóle nie brzmi i powinno się na ten fakt spuścić kurtynę milczenia, ale każdy, kto przebrnął przez mikroby w Lublinie chyba zrozumie moją radość. Niech żyje trzy z dwoma minusami! Przecież jakby prowadzący się uparł, mógłby postawić osławione "2+ na zachętę!". Wiem, że materiał z bakterii to trochę nic z porównaniu z notatkami z całych dwóch semestrów, ale... Pozwólcie mi się cieszyć choć przez chwilę!
Drugim cudem jest zdanie OZP. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w ogóle nie przeczytałam notatek, nie byłam na żadnym wykładzie, a na ćwiczeniach nie zanotowałam ani słówka. Ale notatki posiadałam i naprawdę mogłabym je poczytać, gdyby nie to, że OZP było dzień po trzecim terminie z mikrobiologii. Miałam tak wyprany i zniszczony mózg, że przespałam  cały dzień, obudziłam się wieczorem, zjadłam coś i... poszłam spać. Przyszłam na zaliczenie goła i wesoła, czytając pytania miałam w głowie tylko jedno wielkie WTF. Ale skoro już tam byłam, dostałam kartkę, a w ręku miałam długopis, to trzeba było to wykorzystać i coś napisać. Udało mi się rozszerzyć owo "coś" na wszystkie pytania. Chciałabym powiedzieć, że jestem geniuszem, ale niestety - to był ślepy fart.
Zostały więc tylko mikroby i farmacja. Na szczęście sesja po piątym semestrze jest dość łaskawa - oni tam na górze wiedzą, z jakim demonem przyszło nam się teraz zmierzyć.
Powodzenia wszystkim i do boju!

środa, 20 stycznia 2016

Poszukiwany: piąty semestr

Gdzie zniknęło coś, co dopiero się zaczęło?
Jak to możliwe, że jesteśmy już w połowie trzeciego roku?
Niby kolokwia zaliczane, niby ćwiczenia przydatne, ale głowa wciąż pusta. Połowa farmakologii za nami, a jakby ktoś nas zapytał, jaki lek można stosować na to i na to, dostanie odpowiedź w postaci oczu rozszerzonych ze zdziwienia i strachu.
Jak tu myśleć, że już za parę lat dostaniemy świstek, stwierdzający, że jesteśmy lekarzami?
I najważniejsze pytanie, które kołacze mi się w głowie od początku semestru:
Jak zdać mikrobiologię?!