piątek, 19 maja 2017

Weterynaryjny chrzest

Nadszedł ten moment, o którym słyszałam, odkąd tylko zaczęłam w liceum przebąkiwać o weterynarii.
Czynność, która od zawsze jest obiektem wielu (najczęściej mało inteligentnych) żartów, dzisiaj stała się dla nas faktem.
Tak, proszę państwa. Badaliśmy krowy per rectum.
Ale zacznijmy, tak jak to zawsze u mnie, od samego początku.

Zajęcia z rozrodu mamy już od początku semestru. Większość z nich jest - zaskoczę Was - teoretyczna, ale w sumie było kilka wyjątków. A to płukanie macicy, a to USG pęcherzyków na jajnikach, macanie wyizolowanych narządów rozrodczych czy fetotomia. To ostatnie było zdecydowanie najbardziej spektakularne i najciekawsze. Mimo to wszyscy czekali z niecierpliwością na główny punkt programu - czyli badanie per rectum.

Sprawę komplikuje fakt, że uczelnia "stacjonarnie" nie posiada stada krów, którym żądni wiedzy studenci mogliby pakować ręce do prostnicy. Parę muciek na klinikach się znajdzie, ale nie dałoby rady przeprowadzić na nich ćwiczeń dla całego roku. Na pewno nie bez szkody dla krów. Dlatego trzeba pojechać na wycieczkę.

Z niegdyś bardzo wielu uczelnianych gospodarstw ostało się jedno (a przynajmniej jedno, w którym hodowane są krowy) pod samą granicą z Ukrainą. Po przyjeździe na miejsce od razu stało się jasne, że czasy mogą się zmieniać, ale PGR zawsze pozostanie PGRem. Uwielbiam takie klimaty. I tym razem nie jest to sarkazm.
Na miejscu musieliśmy przebrać się w ochronne umundurowanie. Przebłyskiem geniuszu ze strony jednego z kolegów było założenie na siebie jednorazowego kombinezonu. Może gdybym wpadła na ten sam pomysł, nie moczyłabym teraz własnego fartucha w proszku do prania firanek, usiłując wywabić z niego plamy po kupie. 

Samo badanie było... Jakby to określić... W porządku? Krowy są całkiem wdzięczne. Czasami trochę uciekają zadkiem (a jak to mówi doktor P. - "mały ruch zwierzęcia powoduje duży ruch lekarzem"), ale łatwo i szybko da się je uspokoić. Żadna też nie próbowała kopać, przynajmniej nie w tej okolicy, w której się kręciłam. Miła to odmiana po koniach, które nawet stojąc w poskromie potrafią wyprawiać cuda na kiju. Wsadzenie ręki wcale nie jest szczególnie trudne. Gorzej tylko z rozeznaniem się w środku. Chociaż trzymałam już kiedyś w ręce szyjkę macicy i wiedziałam, czego powinnam szukać, nijak nie potrafiłam ogarnąć się w tej masie miękkich tkanek. Tylko miednicę czułam wyraźnie. Ostatecznie wydaje mi się, że szyjkę zlokalizowałam u dwóch krówek, ale na tym koniec sukcesów. Tym bardziej, że wystarczyła chwila, żeby cała ręka mi cierpła i opadła z sił. O ile ręka może z sił opaść. Może to kwestia mojego nikczemnego wzrostu, może z nerwów sama się spinałam, a może to lekkie siłowanie się z krowim odbytem robi taką robotę. Nie wiem. Podziwiam lekarzy, którym kilka sekund wystarczy na rozpoznanie miesiąca ciąży, zrostów w macicy, pęcherzyka na jajniku i innych cudów wianków. To dla mnie wyższy poziom magii. 

Ogólnie czynność trochę brudna. Pachnąca właściwie nie gorzej niż cała reszta obory. Prowadzący nikogo nie zmuszali do badania, ale jednak uważam, że fajnie to zrobić. Choćby dlatego, by wreszcie móc z powagą odpowiedzieć na cudze dowcipkowanie odnośnie badania rektalnego jakimś tekstem w stylu: "Tak, wykonywałam je. Bardzo polecam. Miękko i ciepło."

Ale nie dajcie się zwieść mojemu opisowi. Tak naprawdę pod przykrywką ćwiczeń dla studentów miał miejsce zbiorowy gwałt. 
Na szczęście zrozumieliśmy swój błąd i następne ćwiczenia w oborze zgodnie zbojkotujemy, organizując w zamian kampanię uświadamiającą pod hasłem "Przytulam, nie gwałcę".