wtorek, 26 grudnia 2017

Wreszcie się dorobiłam!

Wreszcie ciężka praca popłaciła i udało mi się sfinalizować projekt moich marzeń - własną klinikę weterynaryjną!



... w Simsach.

"No elo, biedaki, a wy nadal na stażu za 900 złotych miesięcznie?"

"Ni mom pojęcia, co robię" 

"Po co wracać na noc do domu, skoro już wydałam hajs na zajebiste kanapy w poczekalni?"





Jazda na mopie najbardziej dopracowaną umiejętnością - jak w życiu!
"Jednak to całe śmieszkowanie na biochemii się na mnie zemściło"
Ktoś, kto ma tę wątpliwą przyjemność znać mnie osobiście, może zapytać, skąd u mojej simki rudy 
kolor włosów. Po pierwsze - tęczowego nie było. Po drugie - jest to podobna fikcja jak świetna figura i długie nogi. Nieważne.

Niestety Electronic Arts nie zapłaciło mi za reklamę ani nawet nie udostępniło gry za darmo, ale mimo to powiem, że zwierzęcy dodatek to naprawdę świetna sprawa. Fajnie by było, jakby robota wyglądała tak, jak to tutaj przedstawili - zajrzysz do pyska, zmierzysz temperaturę, obejrzysz sierść i bam, diagnoza gotowa! Choroby są oczywiście zupełnie bajkowe - na przykład lawonoskoza pospolita czy robienie tęczowych kup - ale przebijają się elementy realizmu, czyli pacjent może zrzygać się nam w gabinecie. 

Wybaczcie ten luźny post. Nieszczególnie mam o czym pisać (chociaż już parę razy tworzyłam i kasowałam post o Latającym Cyrku Monty Pythona, rozgrywającym się na uczelni), a tym bardziej czym się chwalić. Chyba, że dwóją z ptaków :D 

Miłego wolnego! A jeśli dyżury nie znają litości - samych łatwych przypadków! 

czwartek, 7 grudnia 2017

Za każdym razem

Za każdym razem, gdy mówisz, że lekarze weterynarii "zdzierają kasę" lub robią wszystko tylko dla pieniędzy.

Za każdym razem, gdy odmawiasz badań, żądając jednak, by wiedzieć "co jest nie tak z moim zwierzakiem".

Za każdym razem, gdy przypadkowo dowiadujesz się, że ktoś jest lekarzem weterynarii i prosisz go o darmową poradę odnośnie twojego zwierzaka w miejscu absolutnie do tego nieodpowiednim.

Za każdym razem, gdy obsmarowujesz lekarza weterynarii w sieci, gdy wszystko zostało wykonane zgodnie z procedurami, ale twój zwierzak i tak zmarł.

Za każdym razem, gdy twoje zaniechanie i brak profilaktyki spowodował przedwczesną śmierć twojego zwierzaka, a i tak obwiniłeś lekarza weterynarii.

Za każdym razem, gdy lekarz przychodzi do pracy wcześniej i zostaje do późna, ponieważ twój chory od kilku dni zwierzak stał się nagłym przypadkiem o 21 w piątek, a ty żądasz wizyty, mówiąc, że tylko lekarze bez serca nie będą leczyć twojego skarba.

Za każdym razem, gdy narzekasz na koszty leczenia weterynaryjnego, porównując ludzką medycynę i ubezpieczenie zdrowotne do posiadania zwierzaka.

Za każdym razem, gdy nie zapłacisz rachunku i myślisz, że masz do tego prawo.

Za każdym razem, gdy wchodzisz do kliniki i grozisz, że "zniszczysz kogoś, jeśli popełni jakikolwiek błąd przy moim skarbie".

Za każdym razem, gdy lekarz weterynarii po studiach patrzy na setki tysięcy złotych kredytu i słucha, jak przyjechawszy do kliniki swoim nowym Mercedesem narzekasz na koszty sterylizacji z użyciem dobrego anestetyku i środków przeciwbólowych.

Za każdym razem - jesteś częścią problemu.

Problemem są samobójstwa wśród lekarzy weterynarii. 


***

Powyższy tekst jest luźnym tłumaczeniem facebookowego wpisu Tracy Mclelland Smit. Ja o żadnym samobójstwie nie myślałam i nie myślę, spokojnie. Nie znam też statystyk, więc nie mam pojęcia, jak wielu lek wetów decyduje się na odebranie sobie życia. Aczkolwiek tekst porusza ważną kwestię - bycia dupkiem. Bo taka gadanina uderza nawet w osoby silne psychicznie. Lekarz weterynarii nie jest maszyną, opalaną miłością do zwierząt. 

piątek, 24 listopada 2017

Mięsny jeż

Siedzimy sobie, wkuwając definicje wędzonek i kiełbasy. Prawie-że-lekarze pięćdziesiąty raz uczą się, na jakich podłożach rośnie Salmonella i po raz czterdziesty dziewiąty dziwią się, że tego nie pamiętają. Myślałby kto, że na piątym roku będzie normalnie. Nagle falę pseudonaukowego bełkotu i malkontenckich rozważań przerywa roztropny głos:
- Jak w ogóle nazywa się ten przedmiot?
Cisza. Brakuje tylko świerszczy.
- Puszki?
- Mięso?
- Przetwórstwo?
Sprawdzamy. Okazuje się - higiena produktów pochodzenia zwierzęcego.
I to w sumie była jedyna wartościowa informacja, którą wyniosłam z całej tej sesji naukowej.

A tę piosenkę miałam w głowie przez całe ćwiczenia, na których degustowaliśmy kiełbasy.

Niby tyle się dzieje na tych studiach, a ja jednak nie mam o czym pisać. To znaczy mam - scenariusze odcinków do Latającego Cyrku Monty Pythona w wersji weterynaryjnej. Ale wolę tego nie robić, póki jeszcze mam status studenta. Po odebraniu dyplomu opublikuję co lepsze kawałki. Obiecuję.

niedziela, 15 października 2017

Witaj, piąty roku!

Właściwie nie wierzę w cuda, ale muszę przyznać, że moje zaliczenie ósmego semestru jest jednym z nich.
Jeśli zastanawialiście się, czy da się w trakcie sesji odwiedzić cztery kraje, później zostać przykutym do łóżka przez anginę ropną, a finalnie zaliczyć wszystkie przedmioty, to mogę Was zapewnić - da się!

Szczególnie wesoło wspominam egzamin z rozrodu koni. Był on w pewien czerwcowy czwartek. Ja jeszcze w środę siedziałam w Wenecji nad brzegiem Il Canal Grande, machając nogami i jedząc kawałek pizzy. No dobrze, właściwie to suchą bułkę, ale pizza brzmi bardziej klimatycznie. Samolot miałam dopiero o 17:30, więc mogłam praktycznie przez pół dnia korzystać z włoskiego słońca. O 19:10 przylot do Krakowa, o 21 Polski Bus i przyjazd do Lublina o 2 w nocy w czwartek. Egzamin o 10. Wszystko idealnie rozplanowane. Co mogłoby pójść nie tak?
No cóż, nie przewidziałam, że nad Wenecją rozpęta się burza. Może nie żaden huragan czy oberwanie chmury, ale zwykła burza, uniemożliwiająca planowe startowanie samolotów. W efekcie spędziłam na lotnisku stanowczo więcej czasu niż przewidywałam, wzbudzając ogólną wesołość, gdy wyciągnęłam z plecaka kocyk i poduszkę i ułożyłam się do snu. Na krakowskim lotnisku znalazłam się po 23, a na Dworcu Głównym w okolicach 1 w nocy. Polski Bus do Lublina znajdował się w strefie marzeń. Zostawał pociąg o 5 rano. Co do tego czasu? Gotowa byłam już po raz kolejny wyciągać kocyk, ale okazało się, że koleżanka wynajmuje pokój hotelowy tuż obok dworca i użyczy mi kawałka łóżka. Byłam bliska rozpłakania się ze szczęścia. Po dwóch godzinach snu i czterech podróży pociągiem zdążyłam wpaść do mieszkania w Lublinie, wziąć szybki prysznic, założyć na grzbiet koszulę i pobiec na egzamin, na który notatki przeczytałam tylko raz podczas koczowania na lotnisku.
I co?
Zdałam!
Wprawdzie miałam problem nawet z napisaniem, jak się nazywam, ale z zakamarków zmęczonego umysłu udało mi się wygrzebać odpowiedzi na pytania.
Albo po prostu miałam szczęście i ktoś nie czytał mojej pracy.

Wracając do tematu wpisu... Oto jestem na piątym roku.
Czy czuję się mądrzejsza? Nie.
Dojrzalsza? Nie.
Czy czuję, że od zdobycia tytułu lekarza dzielą mnie już tylko trzy semestry? Nie.
Czy jestem przerażona zbliżającą się odpowiedzialnością i mam ochotę przeleżeć resztę życia pod kocykiem, oglądając bajki Disneya? Tak.

Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zajęcia prezentują się lepiej niż dotychczas. Wprawdzie jest interna i chirurgia małych zwierząt, na których naprawdę coś robimy i musimy prezentować "lekarski" tok myślenia, ale to tylko dwa przedmioty wśród całej masy. Resztę stanowią choroby ptaków (myślałam, że po rybach nie czeka mnie już żaden koszmar), zakazy i chirurgia bydła, czyli jedna wielka slajdologia, puszki, prewencja, dietetyka, andrologia i rozród. Interesująca jest jeszcze sądówka, ale zajęcia trwają 45 minut. Naprawdę mi się podobają, ale zleciały tak szybko, że nawet nie zdążyłam dobrze wczuć się w klimat. Jakby mało było atrakcji, z ptaków trzeba wyrobić staż, którego termin narzucony jest odgórnie. Niektórym wypada na Święta Bożego Narodzenia, innym na Wielkanoc, weekend majowy, a część przegrywów będzie miała go dopiero na szóstym roku. Możecie zgadywać, w której grupce się znajduję. Nigdy nie miałam farta do takich rzeczy.

Miałam bardzo ambitny plan załapać się na praktyki na radiologii, bo czarno-białe obrazki to coś, co naprawdę mi się podoba. Na czwartym roku niby wszyscy nas zapraszali, a teraz, gdy przyszło co do czego, dostałam odpowiedź odmowną. Ponieważ musiałam czekać na nią tydzień, przepadła mi możliwość dostania się do prywatnych klinik. I tak wylądowałam na praktykach w miejscu, w którym nigdy bym się nie widziała, ale kto wie, może to przeznaczenie?

Do usłyszenia!

PS Ale ten koncert był dobry!

piątek, 22 września 2017

Oneshot #9

Wieczór. W gabinecie ja i Janek. Proszę następną osobę z kolejki, na co wpada do środka babeczka w średnim wieku. Widziałam, że siedziała na korytarzu od dobrej godziny. Lekarz z drugiego gabinetu zapraszał ją wcześniej do siebie, ale ona stwierdziła, że czeka do Janka. Często tak bywa, nic dziwnego. Natomiast klient przychodzący bez zwierzęcia zdarza się dużo rzadziej.
Pani wchodzi, łypie na mnie podejrzliwie, po czym postanawia mnie ignorować, odwraca się plecami i przenosi całą swoją uwagę na Janka.
- Czy może pan wyjąć kleszcza?
Mój ulubiony pan doktor nawet na nią nie zerka, wypełniając coś zawzięcie w papierach. Odpowiada więc automatycznie.
- Tak, nie ma problemu.
Babeczka aż pokraśniała.
- To cudownie, bo wie pan, na pogotowiu takie kolejki...
- Co? - Janek podnosi głowę znad biurka i zauważa brak zwierzęcia. - Zaraz, to pani ma tego kleszcza?
- No tak - potwierdza radośnie kobieta. - I ja sama nie potrafię i się boję...
- Nie, nie, nie... Nie mogę wyciągnąć kleszcza z pani. To w ogóle nie wchodzi w grę.
- W internecie przeczytałam, że najlepiej z tym iść do weterynarza... I specjalnie czekałam do pana doktora, bo pan tutaj ma największe doświadczenie, tak pięknie pan zoperował mojego psa...
Największe doświadczenie... Jasne. Jak dla mnie bardziej chodziło o to, że Janek wygląda trochę jak Derek Sheperd. Po jeszcze jednej odmowie babka kapituluje.
- Może pan chociaż zerknąć, czy to na pewno jest kleszcz? Bo wie pan, mi tak w sumie ciężko zobaczyć i nie jestem pewna.
- Dobrze, niech pani pokaże, jeśli koniecznie musi...
Tak też zrobiła. A raczej próbowała. Udało nam się ją powstrzymać, gdy już ściągała majtki.


sobota, 16 września 2017

Każdy ma jakieś słabości...

Może niektórzy pamiętają mój post sprzed roku, w którym zwierzałam się ze swojego strachu odnośnie igieł. Chociaż strach to nie do końca adekwatne słowo. Upraszczając sprawę - mdleję przy jakiejkolwiek ingerencji igłami w ludzkie ciało. Zwłaszcza moje. Ostatnio byłam na badaniach krwi, sukces był taki, że udało mi się nie stracić przytomności. Ale tylko dlatego, że trafiłam na wspaniałe pielęgniarki, które zawczasu ustabilizowały mnie w pozycji poziomej.
Kiedy opowiedziałam tę historię ekipie z lecznicy, Maciek uznał to za niezwykle zabawne. Postanowiliśmy, w imię nauki rzecz jasna, zrobić mały eksperyment. Jedną rękę potraktowałam lidokainą w żelu, drugą w sprayu. Wnioski - ta w żelu działa lepiej, ale obie w zasadzie niewiele dają. A na pewno nie są wystarczające, żebym nie zasłabła przy próbie założenia wenflonu.

Miałam wrażenie, że tylko ja jestem takim ułomem, który tak reaguje. W końcu lekarz weterynarii powinien być silny, niezłomny i nie brzydzić się niczego. Na szczęście rzeczywistość pokazała, że ludzie są tylko ludźmi.

Na stole zabiegowym mamy śpiącego kota z gigantycznym ropniem po pogryzieniu. Właściciel się ulotnił, zostałam sama z Maćkiem. Wszystko wygolone, zdezynfekowane, Maciek nacina skórę i z kota dosłownie wylewa się ropa. Ja przyglądam się z zafascynowaniem, a on...
- Jaszczurka, dokończysz? - pyta Maciek, który nagle magicznym sposobem znalazł się w drugim końcu gabinetu i dziwnie pozieleniał na twarzy.
- .... JA?!
- Spokojnie, powiem ci po kolei, co masz robić. - Nieszczególnie mnie to przekonuje, zważywszy, że pan doktor patrzy w okno.
- Ale...
- Oj daj spokój, poradzisz sobie. - Skubaniec wie, od której strony mnie podejść. - Po prostu mi niedobrze, okej? Nie mogę, ropnie są dla mnie po prostu obrzydliwe. Ale spokojnie, zaraz mi przejdzie.
I faktycznie. Po chwili zrobiło mu się lepiej i wspólnymi siłami udało nam się oczyścić ranę.

Innym razem był późny wieczór, a do nas przyniesiono całkiem nieżywą świnkę morską. Lubię robić sekcje zwłok. Może to nienormalne, ale takie już mam zboczenie. Dobrze odnalazłabym się w weterynarii sądowej. Wracając do denatki... Akurat na dyżurze byłam z Anią, stażystką. Stwierdziłyśmy - kroimy! Po przecięciu skóry i tkanki podskórnej okazało się, że świnka pachnie... no cóż, rozkładającą się świnką. Na mnie nie zrobiło to szczególnego wrażenia, ale Ania zbladła i oddaliła się na bezpieczną odległość. Zaraz zaczęła się tłumaczyć, że powinna się przyzwyczaić do takich zapachów, ale... Przerwałam jej szybko, zapewniając, że może potrafię wytrzymać taki zapach, ale za to zemdleję, jeśli tylko ukłuje mnie igłą, więc wcale lepsza nie jestem. I jednej i drugiej zrobiło się lepiej, bo nie ma to jak wspierać się w swoich ułomnościach :D

Kolejna sytuacja - golę śpiącego psa przed zabiegiem. Praktycznie całą tylną łapę. A co się stało? Ano kości piszczelowa i strzałkowa złamały się tak, że noga wygląda, jakby zyskała nadprogramowy staw z całkiem sporą ruchomością. I kiedy musiałam podnieść łapę, żeby ogolić ją od spodu, wyginała się ona pod bardzo nienaturalnymi kątami. Niezbyt przyjemny widok, ale idzie przeżyć. A jeden z lekarzy musiał wyjść z pomieszczenia, bladozielony na twarzy, mamrocząc pod nosem, jak bardzo brzydzi go ortopedia i że ortopedzi muszą być psychopatami :D

Podsumowując... Czasami dostaję pytania, jak to jest z zapachami i widokami na weterynarii i czy da się do tego przyzwyczaić. Jak widać jednoznacznej odpowiedzi nie ma. To co u jednego nie spowoduje nawet drgnięcia powieki, kogoś innego może pozbawić równowagi. Jeśli mdlejecie na widok kropelki krwi - może być ciężko. Ale jakie nudne byłoby życie, gdybyśmy nie ryzykowali i nie podejmowali głupich decyzji!

czwartek, 24 sierpnia 2017

Historia nauki dawania w kanał

W lecznicy trwają zakłady, kto nauczy mnie skutecznie zakładać wenflon.
Zazwyczaj po naciągnięciu skóry nie mogę znaleźć żyły, ale bywa też tak, że trafiam idealnie i przebijam ją na wylot. Ewentualnie nie potrafię zgrać ruchu wyjmowania igły z wsuwaniem całej reszty, panikuję i wyciągam całość z żyły. Tak, jestem niemal zupełnie pozbawiona zdolności manualnych (dlatego nigdy nie uda mi się opanować wstępu do Thunderstruck, chociaż gram na gitarze od czternastu lat)
Wszyscy dają mi masę dobrych rad, pokazują swoją technikę... I nic. Porażka za porażką.
Oczywiście jest jedna osoba niewtajemniczona w nasze szpitalne zabawy. Janek. Janek większość czasu zajęty jest swoimi Ważnymi Badaniami i drugą pracą, w której zarabia miliony. Do nas wpada jak burza, zajęty milionem czynności i jakimiś dziwnymi przypadkami, więc ogarnia otoczenie na pół gwizdka.

Pewnego dnia dosłownie wbiega na szpital z beaglopodobnym psem pod pachą, stawia go na stole i rzuca do mnie i do rok młodszego kolegi z wolontariatu:
- Kto zakłada wenflon?
Spoglądam na kolegę. On spogląda na mnie. Normalnie byśmy się pobili, jednak nikt nie chce zgarnąć od Janka ochrzanu za krzywo założona stazę czy coś w tym stylu.
- Kto potrafi?
Znowu wymiana spojrzeń. Mentalne "kamień-papier-nożyce". Niestety remis.
- Nikt nie potrafi, świetnie. - Janek dopełnia to zdanie teatralnym westchnięciem.
O nie, tak nie będziemy pogrywać. Wkurzył mnie. Zaczynam wszystko przygotowywać z prędkością huraganu. Janek patrzy z lekkim zaskoczeniem. Chyba miał nadzieję, że zgłosi się kolega, bo z nim złapał jakąś nić porozumienia. Mi nadal daje tak ambitne zadania jak "znajdź moją pieczątkę", "znajdź mi dobrą taśmę klejącą", "wyłącz mikroskop". To oznaka najwyższego zaufania, no nie?
Golę, dezynfekuję, zaciskam stazę, pojawia się całkiem ładna żyła. Mogłaby być większa, ale cóż. Naciągam skórę, dzięki boru żyła nie znika całkowicie. Dla pewności sprawdzam palcem, po czym sięgam po wenflon..
- Dwója.
Patrzę na Janka, całkowicie wybita z rytmu.
- Co się stało?
- Dotknęłaś palcem zdezynfekowaną skórę. I tak chciałaś się wkłuć?
Oczywiście miał rację. Co nie zmienia faktu, że mnie zirytował. Dezynfekuję więc jeszcze raz i jednym sprawnym ruchem wenflon ląduje w żyle. Jakbym nie robiła w życiu nic innego. Nawet ręka mi nie zadrżała i nie miałam żadnych problemów z synchronizacja ruchów. Szczerze mówiąc przez myśl mi nie przeszło, że mogłoby mi się nie udać.
Janek zerka na mnie podejrzliwie i próbuje przepłukać. Bez problemu. Przy braku możliwości przyczepienia się do czegokolwiek, łapie psa pod pachę i znika na sali operacyjnej.
Ja przez chwilę wręcz unoszę się z euforii, ale na szczęście jakiś pies postanawia się zsikać i sprowadza mnie tym samym na ziemię.

A jak nie wychodziło z tymi wenflonami, tak nie wychodzi. Swój sukces udało mi się powtórzyć jak do tej pory tylko raz, na spokojnym labradorze, który miał żyły wielkości rury kanalizacyjnej. W temacie podjętych prób straciłam rachubę.

Naprawdę szczerze podziwiam wszystkich, którzy potrafią założyć wenflon człowiekowi. Szacun dla Was


PS Dziś cewnikowałam, pies zrobił na mnie kupę, a szczeniak, którego spuściłam z oka na dosłownie dwadzieścia sekund, rozwalił klatkę tlenową. Niekończące się pasmo sukcesów!

piątek, 18 sierpnia 2017

Oneshot #8

- No dobra, Jaszczurka, no to przyjmuj następnego pacjenta.
Rozejrzałam się odruchowo, chcąc znaleźć w pobliżu inne stworzenie o tym samym imieniu. Na próżno.
- Ja?!
- Tak, kojarzę tego pana, on tylko na kontrolę, zbierzesz wywiad, wklepiesz do komputera, ja zaraz wrócę.

Cóż było robić. Zaprosiłam pana do gabinetu. Siadłam na fotelu lekarza, czując się tak cholernie nieswojo, ale udając profesjonalizm, poprosiłam go, aby się przedstawił i wyjaśnił, co go sprowadza.
- Nazywam się Jan Kowalski, ale kotka w sumie może być na żonę Monikę, sam już nie wiem. Przyniosłem kał do badania, nie pamiętam jakiego, ale tam tydzień temu coś znaleźliście i miałem przyjść jeszcze raz, więc przychodzę. Kotek czuje się już świetnie, poprawa była natychmiastowa, no aż mi się wierzyć nie chciało! Mam jej nadal dawać tę karmę? Bo wie pani, ona je teraz tą *nazwa, która absolutnie nic mi nie mówi*, ale chcieliśmy przestawić ją na *nazwa, która nie mówi mi nic jeszcze bardziej*, a w ogóle to wczoraj jedliśmy na kolację takie serdelki z Lidla, kojarzy pani? Takie małe. I dostała trochę. No właściwie prawie całego. I zjadła z apetytem. Ja wiem, że takich serdelków to kotu nie bardzo, ale coś jej się stanie? To znaczy, że można rozszerzyć dietę? I w ogóle kiedy ją można zaszczepić? Nie wiem, w sumie na co się szczepi koty. Na wściekliznę? Jakiś znajomy niby szczepił swojego kota na wściekliznę, ale ja to nie wiem, chyba obowiązku nie ma, to znaczy, że nie chorują? A może na ten katar? Na wszystko byśmy chcieli. To można na raz? I odkłaczyć ją byśmy chcieli. W sumie to nie wiem, czy jej to potrzebne, ale wczoraj jak wyszła z koszyka to trzy razy tak jakby jej się odbiło. Zaniosłem ją szybciutko do kuwety, ale nic się nie stało. I tak nie wiem, może zjadła trochę pompona? Wczoraj jej przymocowaliśmy do koszyka. Strasznie się nim lubi bawić. Taki pompon to może kotu zaszkodzić? Jakby zjadła? Ale chyba nie zjadła. I nie wiem, jak się odkłacza koty? Słyszałem coś o jakiejś paście? A no i pazury, czy kotom obcina się pazury? Jak i co ile?

Wszystko to było wypowiedziane niemal na jednym wdechu, a zanim zdążyłam pozbierać swoją opadniętą szczękę (właściwie to żuchwę, ale to źle brzmi :D) z podłogi i wykonać choćby jedno kliknięcie myszką, wrócił lekarz.
- Jaszczurka, dlaczego nawet nie otworzyłaś wizyty? Co ty tak długo tutaj robiłaś?
... Medytowałam.

Stwierdziłam, że powinno pojawiać się tu więcej "mojej" muzyki, bo gdy wpis nie sprowokuje do rozmowy, zawsze może zrobić to piosenka.

PS Robiłam dziś po raz pierwszy w życiu USG!!!

środa, 9 sierpnia 2017

Oneshot #7

Ostatnio w lecznicy usłyszeć można takie dialogi:
X: Jaszczurka, chodź do mnie do gabinetu!
Y: Nie, ona przyjmuje ze mną!
X: Nie, ona jest mi absolutnie niezbędna!
Y: Z tobą przyjmowała wczoraj, teraz idzie do mnie!

Nie myślcie sobie, że jestem komukolwiek niezbędna, tu chodzi o coś zupełnie innego. Zwycięzca tego pojedynku rozsiada się na krześle w gabinecie i wypowiada magiczne słowa:
- Jaszczurka, no to idź zawołaj kolejnego pacjenta.
A gdy wychodzę do poczekalni i najmilej jak potrafię zapraszam następną osobę do gabinetu... Nagle nikt nie jest pierwszy w kolejce.
- A nie... Ja wcale tak długo nie czekam...
- Ja? Ja byłam za tamtym panem...
- Nie, bo ja to tutaj do jedynki czekam...
Wreszcie dzisiaj trafiła się jedna odważna starsza pani, która zerwała się z krzesła, słysząc tą słowną przepychankę i podreptała za mną, zachwycona, że przyszła jako ostatnia i od razu wchodzi.
- Ja naprawdę nie wiem, czemu nikt nie chce z panią iść...
Ja też nie wiem, ale mój irokez we wszystkich kolorach tęczy może być pewną poszlaką.

czwartek, 27 lipca 2017

Oneshot #6 - Wystawca

Przychodzi pan z buldożkiem francuskim. Zaczyna się dobrze. Nie wiedzieć czemu najwięcej anegdotycznych sytuacji generują wizyty buldożków i yorków, ale może nie ciągnijmy tego tematu, bo znowu wyjdę na uprzedzoną.
Z opisu właściciela dowiadujemy się, że pies prezentuje objawy popularnej "sraczko-rzygaczki". A z kolei z obserwacji można wywnioskować, że stworzenie padło ofiarą mody na skrócone pyski. Żeby Wam to zobrazować...  Kojarzycie, jak brzmi odpalanie starego Żuka? Starego Żuka, który stał kilka miesięcy w garażu? Taki właśnie akompaniament towarzyszy oddychaniu buldożka. Aż wyobrażam sobie, jak satysfakcjonujące byłoby wycięcie mu podniebienia miękkiego. Plastyka skrzydełek nosa też pewnie by się przydała. I ogólnie to podłączyłabym go pod tlen, bo brzmiało to, jakby pies miał zaraz stracić przytomność. Ale uwaga lekarza na temat oddychania zostaje zbyta machnięciem ręki i pobłażliwym "te psy tak mają" (w domyśle "wypchaj się pani ze swoją wiedzą z durnych szkół, ja wiem lepiej"). Trudno, trzeba zająć biegunką. Wypadałoby założyć dostęp dożylny, pobrać krew, podać płyny. Szykuję wszystko standardowo, aż nagle jeden szczegół wzbudza u właściciela niepokój:
- Pani będzie golić łapę?
No tak, maszynka do golenia w ręku działa na niektórych jak czerwona płachta na byka. Zerkam na panią doktor, jako że osobą decyzyjną nie jestem.
- Tak - potwierdza, wyraźnie znużona, jakby wiedząc w którą stronę popłynie rozmowa.
- Musi pani? Wolałbym, żeby nie miał łysej łapy.
- A czemu?
- Bo my - Tutaj następuje dumne wypięcie piersi - to na wystawy jeździmy!
...
...
...
A kurtyna spada i zabija się na miejscu.


Jeśli nie rozumiecie mojego mindfucku - we wzorcu rasy FCI czytamy, że upośledzenie oddychania jest wadą dyskwalifikującą psa zarówno z wystaw jak i z hodowli. Więc wolę nie wiedzieć, co się dzieje na zawodach, gdzie przepuszczają psy z takimi zaburzeniami.

wtorek, 27 czerwca 2017

Przedmioty na ósmym semestrze lubelskiej weterynarii

Patomorfologia 
Oczywiście dalej zajmujemy się sekcjami, ale w ostatnim semestrze dodatkową atrakcją jest trzyczęściowy egzamin.
Pierwsza (zazwyczaj) jest sekcja. Sposób przeprowadzania egzaminu zależy od prowadzącego. Doktor L. skupia się na technice sekcyjnej, podczas gdy pewna persona urządza przedsmak zdawania teorii, wypytując o jakieś szczegóły, do których człowiek absolutnie nie ma głowy. W ostatecznym rozrachunku zdają wszyscy.
Następną częścią są "szkiełka", czyli rozpoznawanie preparatów mikroskopowych. Był to jaszczurkowy koszmar. Niby krążą wszelakie prezentacje z obowiązującymi nas preparatami, ale te, którymi dysponuje katedra, są chyba z innego świata. Byłam bliska łez, gdy okazało się, że wszystkie swoje szkiełka mogę opisać jako "zamazane różowe gówno". Dzięki niebiosom, że można było się ze sobą konsultować. Doktor L. też był przekochany, besztając nas jedynie za... brak pewności siebie.
Ostatnia, zdecydowanie najgorsza, jest teoria. Jest to pięć bardzo obszernych pytań + kilka (osiem? nie pamiętam) zdjęć zmian sekcyjnych do rozpoznania. Nic mądrzejszego nie powiem, bo na pierwszym terminie najpierw z opadniętą szczęką przeczytałam pytania, później z wytrzeszczonymi oczami popatrzyłam na zdjęcia, po czym wyprułam z sali wraz z połową innych zdających, odprowadzana brawami profesora.

Higiena mięsa
Formuła ćwiczeń się nie zmieniła. Mieliśmy jeszcze jeden wyjazd do rzeźni, podczas którego teoretycznie zdawaliśmy egzamin z naszych umiejętności badania poubojowego świń. Znowu trafiła nam się para najsympatyczniejszych doktorów, więc wszyscy dostali piątki, ale z tego co mi wiadomo niektóry potrafili stawiać dwóje i odsyłać na ustne zaliczenie.
Egzamin to test podobny do tego, który pisaliśmy na mleku. Po pierwszym terminie egzaminu następuje wręczenie Złotych B... Hmmm, chyba nie wolno mi dokończyć.

Rozród koni 
Kilka razy chodziliśmy do klaczy (jednak często jako ostatnia grupa słyszeliśmy, że "jest późno i konie już śpią") i raz robiliśmy pozorowaną fetotomię. Poza tym to standardowe przepisywanie prezentacji. Grupy doktora K. muszą nastawić się na cotygodniowe odpytywanie, przy czym treść pytań, a już zwłaszcza prawidłowe odpowiedzi, są co najmniej dziwne. Sypią się dwóje, ale nie ma za nie żadnych konsekwencji. Natomiast jeśli ktoś dobrze odpowie doktorowi, może dostać niespodziewaną czwórkę, która później równie niespodziewanie zwolni z zaliczenia.
Pierwszy termin "zaliczenia na prawach egzaminu" jest pisemny, kolejne ustne u profesora.

Chirurgia koni
Składa się z okulistyki, stomatologii i ortopedii. Okulistyka u profesora B. - bardzo sympatycznie, jest z tego zaliczenie. Stomatologia to chyba dwa ćwiczenia, nie mieliśmy żadnego kolokwium. Ortopedia - wszystko i nic. Bujałam się z nią do września, jakby ktoś pytał :D

Rozród bydła 
Jedyne praktyczne ćwiczenia to szycie uszkodzeń krocza. Chociaż wyjazd do Uhruska też był w ramach tego przedmiotu.
Trwa dwa semestry, dlatego w sesji letniej zdaje się tylko ustne kolokwium u jednego z prowadzących. Ogólnie bardzo w porządku.

Interna bydła 
Chciałabym powiedzieć, że wyniosłam coś z tego przedmiotu, ale niestety. Gdyby przyszło mi zbadać krowę, może udałoby mi się wykrzesać z odmętów umysłu jakąś wiedzę, którą posiadłam na diagnostyce, ale bardziej prawdopodobnym jest, że z wrzaskiem uciekłabym z obory, gubiąc po drodze stetoskop.
Są dwa kolokwia, u nas jedno było pisemne, drugie ustne. Większość osób jest zwolnionych z egzaminu (trzeba mieć średnią 4,0), a reszta szczęśliwców musi rozwiązać test.

Dermatologia 
W planie kryje się jako jedne z chorób koni. Tymczasem jest to najprawdziwsza dermatologia psów i kotów. Ćwiczenia były genialne, przynajmniej z doktorem A. Analizowaliśmy przypadki kliniczne, ćwiczyliśmy rozmowy z właścicielami zwierzęcia, musieliśmy sami proponować badania, leczenie i tak dalej. Generalnie super sprawa. Naprawdę dużo pamiętam. Kolokwium jest jedno, u nas było ustne. Egzamin testowy. Można być zwolnionym.

Choroby ryb 
Najbardziej absurdalny, abstrakcyjny i nieprzydatny przedmiot. Jaszczurka wszystkie ćwiczenia przespała, więc ma tylko mgliste pojęcie, że chyba dotyczyły parazytologii. Dwa razy robiliśmy sekcję (karpia i pstrąga) i o ile uwielbiam sekcje na patomorfach, tak tutaj nie byłam w stanie zbliżyć się do rybich flaków. OHYDA. Tyle w temacie. W ramach przedmiotu mieliśmy też wyjazd na stawy hodowlane, z którego nie wyniosłam nic merytorycznego, ale bez dwóch zdań było fajnie.
Kolokwium jest jedno, trzeba rozpoznać ileśtam zdjęć pasożytów.
Można być zwolnionym z egzaminu albo z jego połowy, mieć przedtermin, inne cuda wianki, ale jak zwykle - mnie o to nie pytajcie.

Choroby zwierząt futerkowych 
Przedmiot prowadzony przez doktora dobrze znanego z zoonoz. Spokojny i nudny. W jego ramach odbywa się wyjazd na farmę lisów i norek. W sobotę. Ponad 200 kilometrów od Lublina. Jesteśmy pierwszym rocznikiem, u którego wyprawa ta wypaliła, bo w poprzednich latach odwoływana była przez zarazy, powodzie czy inne klęski żywiołowe. Zaliczenie podobne jak na zoonozach, a więc dosyć przystępne.

Wakacyjne praktyki 
Kliniczne i rzeźniane, odpowiednio cztery i dwa tygodnie. Mamy dowolność wyboru placówki, nie musimy z góry zgłaszać jej do opiekuna praktyk, tak więc stresu i roboty jest z tym znacznie mniej niż było dwa lata temu. Liczę, że praktyki będę opisywać przez wakacje.

Już tylko trzy semestry.
Trzy semestry.
I Jaszczurka faktycznie zostanie lekarzem weterynarii.
Przynajmniej w teorii.

piątek, 23 czerwca 2017

A gdyby tak olać sesję?

Zawsze powtarzałam, że daleko mi podejściem do większości studentów-blogerów, którzy chwalą się swoimi osiągnięciami, motywują do nauki i tak dalej. Lubię weterynarię, ale w studiach nie podoba mi się zbyt wiele rzeczy, bym mogła traktować je z należytą powagą.

Dlatego zamiast martwić się zaliczeniami, wyruszyłam w podróż. Jedną. Drugą. W efekcie zaliczone mam tylko choroby zwierząt futerkowych, internę bydła i rozród bydła. Nie pojawiłam się na mięsie i chirurgii koni. Niczego nie żałuję. Przeżyłam najpiękniejsze momenty w swoim życiu, spełniłam marzenia. Zyskałam coś, co niczym talizman będzie ze mną do końca życia i czego nikt mi nie odbierze. Poetycko się zrobiło, prawda?

... nie bierzcie ze mnie przykładu.

Miałam bardzo ambitny plan, by przyjść na dermatologię i drugi termin chirurgii, ale... No właśnie. Tutaj do akcji wkracza czynnik nieprzewidziany. Ból gardła od dwóch dni? Nic nowego, samo przejdzie. Tak jak ból głowy. Ale prawie 40 stopni gorączki zmusiło mnie do doczołgania się do gabinetu lekarza. Angina ropna, szmery w płucach, początki zapalenia zatok. Jak to możliwe? Nie wiem. Pan doktor twierdził, że powinnam czuć się źle od co najmniej tygodnia. Antybiotyk i zakaz wyłażenia z łóżka nie powstrzymałyby Jaszczurki przed wypełznięciem na egzamin. Ale fakt, że fizycznie nie byłam w stanie się podnieść, jednak zrobił swoje. A w głowie tylko myśl, że trzeci etap moich podróży dopiero przede mną. I bardzo nie chciałabym powikłać sobie tego całego koktajlu chorób jakimś zapaleniem płuc.

Podsumowując - jeśli prześlizgnę się przez tą sesję bez żadnego warunku, to będzie cud.

Praktyki kliniczne już załatwione. Rzeźniane niestety też. Modlę się, by pozwolili mi tam nie chodzić, ewentualnie chodzić co dwa dni. Cokolwiek. Obawiam się, że doznam trwałego uszkodzenia mózgu, oglądając codziennie ubój. Ewentualnie mam bardzo ambitny plan widowiskowego omdlenia, które będzie powtarzać się za każdym razem, gdy wprowadzą mnie na halę uboju. Myślę, że w pewnym momencie nie będę musiała udawać.

Polecam bardzo:
Mi samej daleko do gadania jak native speaker, ale myślałam, że robiąc filmik promocyjny wypadałoby zadbać przynajmniej o to, żeby wypowiedzi były sklecone w sposób gramatycznie poprawny.

Jak tam, maturzyści?
Ktoś zamierza "DŻOJN AS" i "KOM TU LUBLIN?" :D

piątek, 19 maja 2017

Weterynaryjny chrzest

Nadszedł ten moment, o którym słyszałam, odkąd tylko zaczęłam w liceum przebąkiwać o weterynarii.
Czynność, która od zawsze jest obiektem wielu (najczęściej mało inteligentnych) żartów, dzisiaj stała się dla nas faktem.
Tak, proszę państwa. Badaliśmy krowy per rectum.
Ale zacznijmy, tak jak to zawsze u mnie, od samego początku.

Zajęcia z rozrodu mamy już od początku semestru. Większość z nich jest - zaskoczę Was - teoretyczna, ale w sumie było kilka wyjątków. A to płukanie macicy, a to USG pęcherzyków na jajnikach, macanie wyizolowanych narządów rozrodczych czy fetotomia. To ostatnie było zdecydowanie najbardziej spektakularne i najciekawsze. Mimo to wszyscy czekali z niecierpliwością na główny punkt programu - czyli badanie per rectum.

Sprawę komplikuje fakt, że uczelnia "stacjonarnie" nie posiada stada krów, którym żądni wiedzy studenci mogliby pakować ręce do prostnicy. Parę muciek na klinikach się znajdzie, ale nie dałoby rady przeprowadzić na nich ćwiczeń dla całego roku. Na pewno nie bez szkody dla krów. Dlatego trzeba pojechać na wycieczkę.

Z niegdyś bardzo wielu uczelnianych gospodarstw ostało się jedno (a przynajmniej jedno, w którym hodowane są krowy) pod samą granicą z Ukrainą. Po przyjeździe na miejsce od razu stało się jasne, że czasy mogą się zmieniać, ale PGR zawsze pozostanie PGRem. Uwielbiam takie klimaty. I tym razem nie jest to sarkazm.
Na miejscu musieliśmy przebrać się w ochronne umundurowanie. Przebłyskiem geniuszu ze strony jednego z kolegów było założenie na siebie jednorazowego kombinezonu. Może gdybym wpadła na ten sam pomysł, nie moczyłabym teraz własnego fartucha w proszku do prania firanek, usiłując wywabić z niego plamy po kupie. 

Samo badanie było... Jakby to określić... W porządku? Krowy są całkiem wdzięczne. Czasami trochę uciekają zadkiem (a jak to mówi doktor P. - "mały ruch zwierzęcia powoduje duży ruch lekarzem"), ale łatwo i szybko da się je uspokoić. Żadna też nie próbowała kopać, przynajmniej nie w tej okolicy, w której się kręciłam. Miła to odmiana po koniach, które nawet stojąc w poskromie potrafią wyprawiać cuda na kiju. Wsadzenie ręki wcale nie jest szczególnie trudne. Gorzej tylko z rozeznaniem się w środku. Chociaż trzymałam już kiedyś w ręce szyjkę macicy i wiedziałam, czego powinnam szukać, nijak nie potrafiłam ogarnąć się w tej masie miękkich tkanek. Tylko miednicę czułam wyraźnie. Ostatecznie wydaje mi się, że szyjkę zlokalizowałam u dwóch krówek, ale na tym koniec sukcesów. Tym bardziej, że wystarczyła chwila, żeby cała ręka mi cierpła i opadła z sił. O ile ręka może z sił opaść. Może to kwestia mojego nikczemnego wzrostu, może z nerwów sama się spinałam, a może to lekkie siłowanie się z krowim odbytem robi taką robotę. Nie wiem. Podziwiam lekarzy, którym kilka sekund wystarczy na rozpoznanie miesiąca ciąży, zrostów w macicy, pęcherzyka na jajniku i innych cudów wianków. To dla mnie wyższy poziom magii. 

Ogólnie czynność trochę brudna. Pachnąca właściwie nie gorzej niż cała reszta obory. Prowadzący nikogo nie zmuszali do badania, ale jednak uważam, że fajnie to zrobić. Choćby dlatego, by wreszcie móc z powagą odpowiedzieć na cudze dowcipkowanie odnośnie badania rektalnego jakimś tekstem w stylu: "Tak, wykonywałam je. Bardzo polecam. Miękko i ciepło."

Ale nie dajcie się zwieść mojemu opisowi. Tak naprawdę pod przykrywką ćwiczeń dla studentów miał miejsce zbiorowy gwałt. 
Na szczęście zrozumieliśmy swój błąd i następne ćwiczenia w oborze zgodnie zbojkotujemy, organizując w zamian kampanię uświadamiającą pod hasłem "Przytulam, nie gwałcę". 

niedziela, 26 marca 2017

"Gdzie kupię yorka tak za 300 złotych?"

Przyznaję się. Jestem psiarą. Kilkugodzinne spacery, nawet w deszczu lub mrozie, kurier z Zooplusa, zostawiający co miesiąc gigantyczną paczkę przed domem, wybieranie smaczków godzinami, obsesyjnie kupowanie nowych zabawek, szelki do chodzenia, szelki do pływania, szelki na wyjścia specjalne, kilometry taśmy treningowej... Tak, według wielu osób nie jestem normalna.

Może niektórzy jeszcze pamiętają, gdy tu na blogu opisywałam chorobę i śmierć mojego poprzedniego psa. Bardzo szybko, bo w te same wakacje zaczęłam rozglądać się za nowym przyjacielem. Znalazłam ogłoszenie o szczeniakach po suce owczarka niemieckiego. Za darmo. Pomyślałam, że może zdarzył się jakiś "wypadek", a ktoś nie miał serca zrobić sterylki aborcyjnej. Och, słodka naiwności. Zadzwoniłam. "Darmo" okazało się znaczyć "500 złotych", bo "koszty utrzymania".
- Nie, proszę pani, ja żadnej hodowli to nie mam, no ale ja mam sukę, a szwagier ma psa i tak o, je dopuszczamy sobie...

Na różnych grupach w stylu "Pcim Dolny - kupię, sprzedam, zamienię" co rusz pojawiają się pytania w stylu:
Gdzie kupię szczeniaka yorka tak za 300 złotych?
Gdy tylko ktoś zwróci uwagę, że tak tanio nie dostanie się rodowodowego psa z hodowli, to macie gwarancję, że zaraz pojawi się odpowiedź w stylu "mi papier niepotrzebny!". Skoro niepotrzebny, to może adopcja psa ze schroniska lub fundacji? Nie ma mowy! Przecież to ma być rasowy york!
... 
W takich momentach mój mózg na chwilę staje, porażony niezachwianą logiką owego miłośnika psów. Ale jakakolwiek dyskusja sprowadza się do tego, że tym złym jest właśnie ktoś zwracający uwagę na problem pseudohodowli. 
"Droższy nie znaczy lepszy!"
"Nie stać mnie na szczeniaka za kilka tysięcy!"
"Nie chcę jeździć na wystawy, po co mi rodowód"
I tak dalej, i tak dalej. 

Wielu osobom pseudohodowla kojarzy się od razu z wyniszczoną suką trzymaną gdzieś w komórce, z brudem i zaniedbaniem. W wielu przypadkach tak jest. Czasami zdjęcie z ogłoszenia pokazuje puchate szczeniaczki gdzieś na trawie, zainteresowani przyjeżdżają, widzą właśnie taki obrazek i zadowoleni odjeżdżają z pieskiem. Ilu z nich zapytało się o matkę szczeniaków? 

Kiedy byłam jeszcze na pierwszym roku, do lecznicy przyszła kobieta, która zajmowała się ratowaniem suk z pseudo. Przyprowadziła ze sobą piękną berneńkę z ranami od łańcucha na szyi i gruczołami mlecznymi sięgającymi połowy łap. Wspaniali właściciele wystawili ją za darmo na portalu ogłoszeniowym. Zapewne już się "zużyła". Bo taki jest los suczek w takich "hodowlach". Mają rodzić, rodzić i rodzić. Gdy nie zachodzą już w ciążę, ronią albo rodzą martwe szczenięta, wspaniały pan "hodowca" się ich pozbywa. 

Ale pseudohodowlą jest też stereotypowy "Janusz", który ma na podwórku sukę "w typie owczarka" i co cieczkę dopuszcza ją do jakiegoś psa również "w typie", by mieć "szczeniaki owczarka niemieckiego". Kim jest ów "reproduktor"?
Może bratem suki.
Może jej ojcem.
Może największym agresorem we wsi (ale w końcu pies ma stróżować!).
Może jest alergikiem (ale po co badać, on się tylko drapie).
Właściciel wystawia pieski za 500 złotych, szczeniaki śliczne, matka zadbana, więc przecież nic złego nie robi. Ciężkie czasy, każdy chce trochę sobie dorobić do pensji.

Ów "hodowca" jest dla przyszłego właściciela psa autorytetem.
Potrafi sprzedać szczenięta czterotygodniowe ("pani, bo husky to się szybciej usamodzielniają").
Potrafi sprzedać szczenięta nieszczepione ("pani, bo na szczepienia to za wcześnie, dopiero jak rok skończą to można").
Potrafi sprzedać szczenięta nieodrobaczone ("nie no, żadnych robaków to one nie mają, suka taka czysta, że ho ho").
Potrafi sprzedać szczenięta chore ("a ten jeden to taki będzie zasmarkany, taka jego uroda, weteryniorz był i wszystko w porządku").

Kupując psa za kilkaset złotych, ludzie nakręcają biznes pseudohodowców. Jest popyt, jest podaż. Rozumiem, że ktoś może marzyć o konkretnej rasie, a nie jest szczególnie majętny. Są i na to sposoby. Można być w kontakcie z kilkoma hodowlami (mówię tu o prawdziwych hodowlach, zarejestrowanych w ZKwP). Czasami w miocie zdarza się szczeniak, który nie spełnia wzorca rasy, nie będzie mógł on wówczas uczestniczyć w wystawach i będzie sprzedany dużo taniej - a wciąż będzie miał rodowód. Innym sposobem jest śledzenie fundacji zajmujących się ratowaniem konkretnych ras psów - przykłady: S.O.S Bullterrier, Ratujemy Dogi, SOS Husky. Rasowe psy trafiają się nierzadko również w zwykłych miejskich schroniskach.

Bardzo serdecznie polecam ten wpis, gdzie wszystko jest wyjaśnione bardzo trafnie i przejrzyście (i bez jaszczurkowego sarkazmu):
http://www.nie-taki-pies.pl/o-co-chodzi-z-tym-rodowodem/

A jak skończyła się moja historia? Przejrzałam jeszcze kilka ogłoszeń. Wszędzie "darmowe" szczeniaki okazywały się kosztować kilkaset złotych, więc w żadnym przypadku nie był to przypadkowy miot, dla którego ktoś chciałby znaleźć dobry dom. A ja nie chciałam mieć psa rasowego. Chciałam mieć po prostu psa. Przyjaciela. No dobrze, wymaganie było jedno - żeby był duży. I tak udało mi się odmienić los jednego stworzenia, które ktoś podrzucił do schroniska.
Moje błękitnookie, gryzące stworzenie

wtorek, 14 marca 2017

Kwestia anonimowości

Zakładając tego bloga na pierwszym roku, chciałam stworzyć kompendium wiedzy o weterynarii na mojej uczelni - czyli po prostu coś, czego mi brakowało. Były wprawdzie inne blogi, ale ja miałam swój pomysł, swoją wizję i wrażenie, że będę bardziej wytrwała w prowadzeniu takiego pamiętnika. Nawet adres wybierałam z myślą, że będę pisać także po skończeniu studiów. W sumie nadal mam taką nadzieję.

Jestem zadowolona z tego, jak rozwinął się blog. Nie jest to nic spektakularnego, ale prawie cztery tysiące wyświetleń miesięcznie nazwałabym wynikiem przyzwoitym. Oczywiście mam nadzieję, że liczba ta się zwiększy, ale... wszystko w swoim czasie.

Wybierając taką, a nie inną drogę blogowania musiałam liczyć się z tym, że nie będę do końca anonimowa. Z jednej strony mam ochotę pisać więcej, opisywać konkretniej ćwiczenia albo jakieś zdarzenia czy anegdoty... Ale wtedy zdradziłabym zbyt wiele. Z perspektywy czasu żałuję, że nie wybrałam takiego sposobu blogowania jak Doktor Dom czy Leila. Nie udałoby mi się stworzyć wówczas przewodnika po studiach, ale miałabym wolność wypowiedzi. Wolność myśli. Wolność pióra.

Niedawno jedna blogerka została wezwana na dywanik do dziakanatu z powodu własnego bloga. A nie zdradzała żadnych szczegółów. Nie podawała nazwy uczelni ani nawet miasta. Nie wstawiała zdjęć z niczym konkretnym. A i tak ktoś ją znalazł. I życzliwy donos poszedł do dziakana. Coś mnie tknęło i zaczęłam robić mały research. Zaskakująco dużo osób z roku zna mojego bloga. Zdecydowanie więcej niż bym chciała.

Część osób pewnie popuka się w czoło jak moja przyjaciółka i rzuci, że przecież musiałam się z tym liczyć. Pisze się bloga dla ludzi, nie dla siebie. Pewnie. Tylko Jaszczurka ma częste napady bezmyślności. I to był jeden z nich. Nie myślałam, co będzie kiedyś. W sumie nadal nie mam tendencji do wybiegania w przyszłość dalej niż miesiąc.

Wracając do anonimowości... Wydaje mi się, że wraz z ósmym semestrem wszyscy postanowili przestać być bezimiennym studentem, jednym z wielu wśród szarej i znudzonej masy. Bo warto zaznaczyć, że przy trzydziestoosobowych grupach praktycznie każdy jest anonimowy. Lekarze, choćby chcieli (chociaż w większości przypadków nie chcą), nie byliby w stanie nas zapamiętać. W związku z tym sekcje naukowe przeżywają oblężenie. Podobnie jak dyżury. Każdy chciałby zakręcić się przy jakiś lekarzu, jeździć w teren, podglądać operacje. Są osoby, które udzielają się dosłownie wszędzie. Tylko czekać, aż wyskoczą z lodówki. Ale w wielu przypadkach jest to bezowocne, bo pierwszeństwo do czegokolwiek zawsze będą mieć osoby ze stażu. My za to możemy na przykład pooglądać ich plecy.

Jako osoba z wrodzoną niechęcią do wpychania się i wciskania, obserwuję to wszystko z boku, nie mając bladego pojęcia, co właściwie powinnam ze sobą zrobić. Nie widzę siebie właściwie nigdzie. Na ćwiczeniach cały czas obcujemy tylko z końmi, co tylko potęguje moje pragnienie do wtopienia się w ścianę. Wszystko co robimy jest dla mnie bardzo ciekawe, ale nie chciałabym wykonywać tego sama pod okiem prowadzącego, sarkastycznych stajennych i trzydziestu par oczu znajomych z grupy. Poza tym nigdy nie ukrywałam, że nie żywię wobec koni ciepłych uczuć.

Jakby mało było pozytywów, wszystko wskazuje na to, że nagle dostałam sakramencko silnej alergii na te zwierzęta i jestem skupiona tylko i wyłącznie na tym, by się nie udusić. A w testach sprzed paru lat alergii brak, dwa tygodnie po drugim roku spędziłam w stajni, na ćwiczeniach na trzecim roku wszystko spoko, a teraz bam... Takie moje szczęście. Choć może być to bardzo niefortunna wypadkowa przechodzonej infekcji, niesprzątanej od miliona lat stajni i początku pylenia syfów wszelakich. Oczywiście umówiłam się na wizytę do lekarza i szczęśliwie pozostał mi już tylko miesiąc czekania. Może przeżyję.

A co do ósmego semestru, jakby to kogoś interesowało, z klinicznych przedmiotów jest rozród koni, rozród bydła, interna bydła, chirurgia koni i dermatologia (małych zwierząt, WRESZCIE).

piątek, 17 lutego 2017

Przedmioty na siódmym semestrze lubelskiej weterynarii

Patomorfologia
W tym semestrze zaczynają się sekcje! Może nie jest to najbardziej pasjonująca rzecz pod słońcem, ale wszystko lepsze niż oglądanie szkiełek. Każdy musi mieć foliowe ochraniacze na buty (jakieś crocsy czy inne klapki nie mają sensu, bo na sali sekcyjnej jest zawsze mokro), a osoby sekcjonujące potrzebują dodatkowego fartucha - fizelinowy, foliowy, z długim rękawem, bez rękawów - wszystko opcjonalne. Sekcję wykonują dwie-trzy osoby. Na ćwiczeniach są zazwyczaj trzy zwierzaki. Przy każdym stole musi być też dodatkowo protokolant, który będzie zapisywał wszystko, co stwierdzą osoby sekcjonujące. Sekcje robi się zwykłymi nożami, zapomnijcie o filigranowych skalpelach. Dodatkowo bywa dość... brutalnie (moim ulubiony momentem jest wyszarpywanie przełyku wraz z tchawicą). Zapachy na sali zależą od tego, jaki materiał akurat się trafił, ale cóż, nigdy nie są to fiołki. Raz zdarzyła się taka sytuacja, że po wstępnym otwarciu okazało się, że pies grozi eksplozją i pan techniczny szybko musiał go ewakuować.
Żeby zaliczyć semestr, każdy musi zrobić przynajmniej jedna sekcję i oddać z niej idealnie napisany protokół. Niektórzy prowadzący wymagają przy tej okazji odpowiedzi ustnej na zadany temat.

Parazytologia
Ćwiczenia jak to ćwiczenia - nic porywającego.
Egzamin ma formę testową, pytań jest 120, ołówki i gumki dostajemy od Zakładu. Przed egzaminem odbywa się też wręczenie nagród za najlepszy wpis w książce stażowej. Chyba kiedyś już o tym pisałam. Każdy członek zwycięskiego zespołu (lub zespołów) dostaje drewnianego węża. Na wyróżnienie mogą też liczyć członkowie kółka parazytologicznego. W tym roku otrzymali jakieś wypasione obiektywy do smartfonów. Wracając do samego egzaminu - spora część pytań się powtarza, ale uwaga, w treści potrafi być zmienione jedno słówko, które przewraca sens do góry nogami.
Można być zwolnionym, ale warunki tego nie są mi do końca znane. Wiem, że wybrańcy muszą zaliczyć tylko test ze stawonogów zamiast całego egzaminu.

Radiologia 
Coś na co wszyscy czekali, czyli odczytywanie zamazanych, czarno-białych obrazków. I tutaj krótko i bez ściemy - przedmiot da Wam naprawdę dobre podstawy. Wiadomo, że nie uda się przekazać wiedzy i doświadczenia, które ludzie zdobywają przez całe życie na kursie, który trwa raptem jeden semestr. Ale podstawowe zmiany będziecie umieli rozpoznać. Mówię tu o RTG, ponieważ co do USG... No cóż. Poświęcone mu były raptem jedne ćwiczenia.
Kolokwium jest tylko jedno, ale za to na każdych zajęciach jest odpytywanie na ocenę. Każdy musi mieć jedną ocenę z odpowiedzi przed i jedną po kolokwium. Warto się zgłaszać, zwłaszcza od razu na początku semestru.
Egzamin jest ustny. Dostaje się przypadek kliniczny do rozwikłania, kilka pytań z teorii i pięć zdjęć do opisu.
Tutaj warto złapać zwolnienie. Za średnią minimum 4,5 z całego semestru, dostaje się możliwość przyjścia na przedtermin. Szczęśliwcy ci dostają jedynie zestaw zdjęć do rozpoznania.

Choroby zakaźne koni 
Sucha teoria. Tylko tyle mam do powiedzenia odnośnie zajęć.
Egzamin przypomina trochę zaliczenie mikrobiologii. Pytanie w stylu "gorączka zachodniego nilu jako zoonoza" i pisz wszystko, ale nie może być za dużo, za mało też nie, a jak będzie nie na temat, to w ogóle przepadłeś.

Choroby wewnętrzne koni 
Ćwiczenia są teoretyczne i praktyczne, zależy jak się trafi. Doktor P. prowadzi zajęcia w genialny sposób, wszystko zostaje w głowie, nie czepia się szczegółów, przekazuje najważniejsze rzeczy. Jak jest u innych - nie wiem. Forma kolokwiów zależy od prowadzącego. Egzamin zazwyczaj był praktyczny i teoretyczny, w tym roku musieliśmy się zmierzyć jedynie z teorią.
Można mieć przedtermin za jakąś przyzwoitą średnią i udział w sekcji hipiatrycznej.

Higiena mięsa
Któż nie byłby zachwycony dwuipółgodzinnymi ćwiczeniami, na których omawiane są wszystkie procedury dotyczące uboju zwierząt i badania mięsa? Do tego dochodzą jeszcze wyjazdy do rzeźni. Czegóż chcieć więcej?
W semestrze są dwa kolokwia. Jedno pisemne, drugie (z włośni) pisemno-ustne.

Higiena mleka
Przedmiot bliźniaczy do poprzedniego, jeszcze bardziej fascynujący. Zwieńczony jest egzaminem testowym.
Dzień po pierwszym terminie egzaminu odbywa się uroczystość zwana Mlecznymi Oscarami. Jest to uroczyste wręczenie indeksów osobie, którym udało się zdać mleko za pierwszym podejściem. Zwycięzcy wyczytywani są z nazwiska, otrzymują brawa i muszą wyjść na środek auli, by odebrać swój indeks z uściskiem dłoni prowadzącego w gratisie.

Zoonozy
Dziwny przedmiot, z którego odbywają się tylko ćwiczenia (i to też co dwa tygodnie). Mieszanka wiedzy z zakazów, parazytologii i mikrobiologii.
Egzamin jest w formie opisowej, ale zarazem dość... przystępnej.

No.. I tak to wygląda.
Tylko tak dziwnie człowiekowi z myślą, że zostały już tylko cztery semestry.

sobota, 28 stycznia 2017

Kurczakarnia

Z powodu całego natłoku zaliczeń mniejszych i większych, zapomniałam opowiedzieć o drugiej wycieczce do rzeźni.

Tym razem nie musieliśmy wyjeżdżać za miasto. Wystarczyło trafić na ulicę Zimną do oddziału firmy, która w logo ma tłuściutkiego indyka. Nomen omen - zamarzliśmy tam na kość i dreptaliśmy między jednym budynkiem, a drugim, usiłując nie zamienić się w bryły lodu, czekając na prowadzącego. Wiecie jak jest - student musi być idealnie punktualny. Z kolei doktor może zarówno przyjść pół godziny później, jak i tyle samo przedłużyć ćwiczenia.

Na samym wejściu powitała nas tablica z napisem:
Dni bez wypadku - 19
Zapachniało to trochę PRLowską komedią, ale gdy po chwili musieliśmy przejść do innego budynku ścieżką pokrytą litym lodem, pomyślałam sobie, że zaraz liczba z tablicy zmieni się na zero i popsujemy im tak dobrze prosperujące statystyki.

Zamiast naszych białych kaloszków, zakupionych za ciężko odchorowane pieniądze, musieliśmy po raz kolejny mieć foliowe ochraniacze do kolan. Pomijam fakt, że zaraz po przejściu przez szczotki dezynfekujące, owe foliówki zsunęły mi się aż do kostek i - nieświadoma tego aktu - sunęłam tak przez całą rzeźnię. Szczegóły. Do tego oczywiście potrzebne nam były fizelinowe czepki i takież fartuchy.

Na szczęście rola lekarza weterynarii w ubojni drobiu polega tylko na oglądaniu, więc nie musieliśmy robić nic praktycznego. Za to widzieliśmy jeszcze żywe kurczaki, sunące na rzeź. Cóż, kto widział ten widział, bo Jaszczurka zamknęła oczy. A potem wpatrywała się w stanowisko oznaczone nalepką "ubój", gdzie wisiała gigantyczna łopata. Nie wiem, nie pytajcie. Nie czuję, że będę gorszym lekarzem przez to, że w tym jednym momencie udawałam, że nie istnieję.

Zapach w rzeźni drobiarskiej to sprawa oddzielna. Wręcz nie można nazwać już tego zapachem. Smród, proszę państwa. Smród, który towarzyszył wszystkim aż do domu, do wzięcia kąpieli i wrzucenia ciuchów do pralki. Rzeźnia wieprzowa pachniała przy tym jak najlepsze perfumy.

Ogólnie rzecz biorąc - było nieszkodliwie. Nie musieliśmy nic robić. Nikt nie zadawał nam pytań. Szkoda tylko, że wyjazd został wymyślony tuż przed sesją. A sesja po siódmym semestrze nie zna litości. Radiologia, parazytologia, higiena mleka, choroby zakaźne koni, interna koni, zoonozy i toksykologia. Tak, wszystko to egzaminy.

środa, 25 stycznia 2017

Anxiety has got me strung out and frustrated...

... so I loose my head or I bang it up against the wall 

Znacie błędne koło stresu? Nie mogę się uczyć, bo jestem zestresowana, że nic mi nie wyjdzie, po czym stresuję się jeszcze bardziej, że nic nie robię, ale nie mogę tego zmienić, bo jestem zestresowana. 

Czwarty rok nie jest dla mnie wcale łatwiejszy. Ani trochę. Nawet ciut-ciut. Może to dlatego, że mam niebywały talent do piętrzenia sobie zaległości. I nawet zdobyte jakimś cudem przedterminy z egzaminów obróciły się przeciwko mnie, bo nie mam kiedy się do nich przygotować. 

Więc co robi Jaszczurka zamiast się uczyć? Żali się na nadmiar nauki na blogu. Logika zachowana. Jak zawsze.