poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Myśliwiecka

Kilka dni temu do lecznicy przyszedł pan myśliwy, którego pies miał gigantyczny nowotwór w jamie brzusznej. Brzuch zaczął się powiększać trzy tygodnie temu, ale nie było czasu, żeby przyjechać do lecznicy. Bywa i tak. Nawet ja byłam w stanie zobaczyć na USG tę masę dziwnej tkanki, niepodobną zupełnie do niczego. Innymi słowy - sprawa przesądzona. Według lekarzy wręcz kwestia dni.
Zaproponowaliśmy uśpienie. Pan jednak bardzo się obruszył i powiedział, że nie ma mowy. Pies odejdzie w domu. Zostanie zabrany na ostatnie polowanie. Jak wnuczęta pójdą do szkoły, oczywiście.
Od razu zrozumieliśmy, o co mu chodzi. Lekarz zaczął mówić o tym, jak będą wyglądać ostatnie dni psa, że będzie się męczył, kilka razy powtarzał, że ktoś od nas może pojechać do nich na wieś. Pan po jakimś czasie zaczął przytakiwać, ewidentnie dla świętego spokoju. Wiadomo, że i tak zrobi swoje.

Później rozmawialiśmy o tym całą ekipą z tamtego dyżuru. I towarzystwo nam się podzieliło. Jedna strona uważała, że to bestialstwo - nie dość, że zabicie własnego przyjaciela, to jeszcze przecież myśliwy może nie uśmiercić go od razu, co zaowocuje bólem i agonią. Druga strona wzruszyła ramionami - myśliwi tacy są. Dla nich pies to narzędzie pracy. Zorganizują polowanie, puszczą go za zwierzyną i wtedy zastrzelą, według nich tak wygląda honorowa śmierć. Nie na stole w gabinecie, a w lesie. Byleby tylko trafili. A podobno zazwyczaj trafiają.
Legalność tego czynu oczywiście pomijam milczeniem. Prawo prawem, ludzie i tak robią co chcą. Trzeba byłoby gościa przyłapać na gorącym uczynku. Niewykonalne.

Widziałam usypianie zwierząt wiele razy, czasami w spokojnej sali szpitala, czasami przy łzach właścicieli. Cóż, taka kolej rzeczy. Zdarzało się, że to ja pakowałam cudzego pupila do lodówki. Jakoś nigdy się nad tym nie rozczulałam.
Jednak gdy tylko wyobraziłam sobie, że ten myśliwy zastrzeli swojego psa, którego z taką troską trzymał w ramionach i do którego mówił z czułością nie mniejszą niż pancia do ukochanego yorka... Co tu dużo gadać. Czułam się tak, jakby wszystkie narządy wewnętrzne mi się poprzewracały na lewą stronę. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi.

Są takie momenty, kiedy myślę sobie - "tamci od leczenia ludzi mają lepiej". To był jeden z nich.

wtorek, 23 sierpnia 2016

Oneshot #4

Powiem Wam, że nic tak nie zbliża ludzi, jak bycie wspólnie - wybaczcie słownictwo, ale inaczej tego ująć nie mogę - obsranym przez szczeniaka z parwowirozą. A wiecie, co się dzieje przy parwo. Jeśli nie wiecie, to wyobraźcie sobie wulkan z lawą koloru czerwono-brunatnego. Z zapachem tak charakterystycznym, że wymyka się wszelkim opisom.

Zrobiłyśmy, co miałyśmy zrobić, zapakowałyśmy psa do klatki i zaczęłyśmy sprzątać ten bałagan. Kama zerknęła na mnie i Bogusię zza okularów.
- Nie przyznajemy się nikomu?
- Nikomu.
- Zwłaszcza Asi, bo właśnie umyła podłogę.

Kiedy my fundowałyśmy sobie wręcz kąpiel w środku odkażającym, do szpitala wpadł Janek. Najpierw patrzył na nas trochę dziwnie (Kama zrzuciła spodnie, ja byłam na boso, a Bogusia sunęła ze szmatą pod nogami, nucąc Money Money), a później skręciło go ze śmiechu i umknął do RTG.

Dzień jak co dzień.

środa, 17 sierpnia 2016

Pożądana antypatia

Zawsze można poznać, że ktoś cię nie lubi.
Nawet jeśli pozornie wszystko jest w porządku, to możesz wyczuć jakiś chłód, niechęć, obojętność.
Ale nie ma w tym nic złego. Nikt nie pała sympatią do absolutnie wszystkich ludzi. Mój sposób bycia z pewnością może denerwować wiele osób. Zwłaszcza starszego o ponad dziesięć lat lekarza, Janka.
Przyjęliśmy więc prostą taktykę - ja nie wchodzę mu w drogę, on w zamian za to powstrzymuje się od złośliwości. Gorzej, gdy jednak w tę drogę wejdę, co czasami się zdarza, zwłaszcza z moim życiowym ogarnięciem.

Dzień dosyć pracowity. W szpitalu wszyscy uwijają się jak mróweczki. Janek wystawia głowę z laboratorium.
- Pobierzcie krew temu psu.
Zawsze mówi w liczbie mnogiej, gdy musi zwrócić się do mnie. Nie wiem czemu. Nie jestem najszczuplejsza, ale żeby od razu traktować mnie jako liczbę mnogą? Dodatkowo patrzy wprost na mnie. Zerkam na boki. Wszyscy zajęci. Przygotowuję więc wszystko co potrzebne i czekam. Głowa Janka ponownie się pojawia.
- Dlaczego nie pobierasz?
- Nigdy tego nie robiłam - mówię, nie mogąc otrząsnąć się z ciężkiego szoku.
Mieliśmy wprawdzie fantomy psich łapek na diagnostyce, ale nijak się to ma do żywego, wierzgającego psa z cienkimi żyłkami, które u każdego osobnika zdają się biegnąć inaczej.
- Na którym ty jesteś roku?
- Po trzecim...
- Po trzecim roku i jeszcze nie pobierałaś krwi?!
Słyszę z laboratorium jakieś przekleństwa. No to porobione, myślę sobie. Janek zaraz przyjdzie i będzie zły, że musiał przerwać jakieś swoje arcyważne badania na głupie pobranie krwi.
Istotnie, Janek się pojawia.
- Dlaczego nie założyłaś rękawiczek?
O borze szumiący, on chyba nie chce...
- No szybko, nie mamy całego dnia. Ja go trzymam, ty działasz.
Oglądałam pobieranie krwi milion razy. Wydawałoby się, że umiem wyrecytować całą procedurę z pamięci. A teraz, gdy zostałam z tym sama... Ledwo udaje mi się zmusić mózg do myślenia. Dłonią odzianą w różową rękawiczkę, sięgam do przedniej łapy.
- Nie. Nie tu. Pobierasz z tylnej.
Zerkam pytająco na Janka, który czuje się chyba w obowiązku jakoś uargumentować swoją decyzję.
- Bo ja tak chcę.
Super. No to mogiła. Tego na studiach nie uczyli, w lecznicy używa się rzadko, kicha na całej linii. Ale nie ma mówienia "nie wiem". Nie ma "nie potrafię". Pozwalają, to trzeba robić. Maszynka, golę. Staza, zaciskam. I nagle... Żyła pojawia się jak objawienie.
Chwila przerwy, bo beagle usiłuje odgryźć Jankowi rękę. Kilka przekleństw, kaganiec. Zaciskam ponownie stazę. Żyła piękna, wyraźna, jak marzenie. No to kłujemy! Pierwsza próba. Nic. Druga próba. Nic. Zerkam na Janka, który nadal traci swój cenny czas. Sam zrobiłby to w sekundę. Ale on jest wyjątkowo spokojny i nawet nie ma żadnego grymasu na twarzy.
- Jeszcze raz, dasz radę. Teraz spróbuj trochę bardziej w prawo, a trafisz prosto w żyłę.
Robię jak mówił... I po chwili do probówki kapie już ciemnoczerwona krew. Nie mogę powstrzymać szerokiego uśmiechu. Gotowe! Chcę już sprzątać, ale Janek, rozpłaszczony na psie, nadal się nie rusza.
- No to teraz kłuj przednią. Nie bierz probówki... Potrzebna nam tylko jedna kropla, żeby mieć dowód, że potrafisz.
Drżącymi rękami golę przednią łapę. Zakładam stazę. No pięknie, żyły nie widać w ogóle. Ani troszeczkę. Macam. No nic. Czuję idealną kość.
- Dziewczyno, delikatniej, tak to wiesz co możesz macać?
Może lepiej, że się nie dowiedziałam. Badam więc wygolone miejsce palcem. No i tak jakby... Tak jakby coś jest. I jak ja mam trafić w to cienkie, miękkie, niewidoczne coś? Pierwsza próba. Nic. Druga próba... Jest! Podnoszę głowę i uśmiecham się do Janka. Przez chwilę na jego twarzy majaczy uśmieszek, a szare oczy nie są takie zimne jak zawsze. Trwa to jakiś ułamek sekundy, bo zanim się orientuję, on już jest przy wyjściu ze szpitala.
- Sprzątaj to szybko, puszczaj morfologię i potem przynieś mi wyniki.

Tak sobie myślę, że skoro tak ma wyglądać współpraca z lekarzami, którzy za mną nie przepadają, to może powinnam otaczać się tylko takimi? Ale zacznę od wchodzenia Jankowi w drogę trochę częściej niż miałby na to ochotę :)