czwartek, 9 lipca 2015

Moje Wielkie Pegeerowskie Wakacje

Wiadomo, że po drugim roku każdy szczęśliwiec znany jako student weterynarii, musi odrobić dwa tygodnie praktyki hodowlanej. Wraz z przyjaciółmi uznaliśmy za zabawne, jeśli pojedziemy do hodowli koni na absolutnym końcu świata. Dalej się nie da, zapewniam. Tak więc po sesji zapakowaliśmy plecaki i w drogę!

Po jakichś sześciu godzinach jazdy znaleźliśmy się tam, gdzie zatrzymał się czas. Hodowla nie tylko używała dawnych budynków PGRu, ale również przejęła większość tamtejszych zwyczajów. Było to miejsce, w którym można było się bezapelacyjnie zakochać, a niebagatelny wpływ na to miało tysiąc jeden absurdów tam panujących.

Magicznym słowem, na które reagował każdy, nawet zupełnie głuchy człowiek było "FAJRANT". Fajrant następował z okazji wszelakich i wcale nie musiał wiązać się z końcem pracy. Fajrant mógł odbyć się z powodu pełnej godziny ("no jak tu nie świętować, skoro jest południe?") lub dobrej piosenki w radiu. Najczęstszą jednak okazją do fajrantu był samochód kierownika, znikający na horyzoncie.

Większość rzeczy w stajni reprezentowała styl "Wczesny Gierek" i przetrwała w niezmienionej formie do czasów dzisiejszych. Niczym w prawdziwym rezerwacie postępowano w myśl zasady "przewróciło się - niech leży". Dlatego obie bramki, ustawione jedna obok drugiej, miały tylko po jednym skrzydle. Co za tym idzie żadna nie spełniała swoich funkcji. Parę(naście) lat temu zdemolował je pług śnieżny. Na moje pytanie, czy nie chcieli tego naprawić albo chociaż zdemontować te pojedyncze skrzydła, stojące niczym pomnik socrealizmu, wszyscy zareagowali szczerym szokiem.

Zdarzało się nam rozstawiać na łąkach ogrodzenie pod napięciem, czyli tak zwanego elektrycznego pastucha. Jak już wiadomo z gimnazjum, aby płynął prąd, obwód musi być zamknięty. Obwód, czyli metalowe druciki wplecione w parcianą taśmę. Nieszczęsny obwód nie miał nawet najmniejszej szansy być zamkniętym, gdyż druciki dokonały swego żywota parę lat temu i teraz zostały z nich tylko przerdzewiałe kawałki, kruszące się w rękach. Ale pastuch jest? Jest! Więc o co chodzi?

Najgorszym złem, które sprawiało, że najstarsi stajenni oblewali się potem i zaczynali mamrotać pod wąsem wszystkie znane przekleństwa, był najazd turystów. Na początku się temu dziwiliśmy - w końcu co złego jest w oprowadzaniu ludzi, demonstrowaniu jak czyścić konia czy rzuceniu paru słów na temat działalności stadniny? Wystarczyło parę dni, żebyśmy wszystko zrozumieli. Turyści zakłócali codzienną spokojną rutynę tego miejsca. Zakłócali picie zimnego piwka, grę w karty, opalanie się na pomoście, kąpiele w strumieniu... Pod koniec doszło do tego, że ukryci w krzakach lub w stajni, graliśmy w kamień-papier-nożyce, żeby wyznaczyć nieszczęśnika, który oprowadzi głodnych wiedzy ludzi po tym PRL-owskim przybytku. Odwiedzać stadninę teoretycznie można było do 17, w praktyce wyglądało to tak, że o 15 był ostateczny fajrant. Chociaż najczęściej miękkie serca praktykantów robiły swoje i każdy chętny konia zobaczył.

Ale, ale... Powinnam chyba napisać coś o praktykach samych w sobie. W sumie były mi potrzebne tylko do tego, by utwierdzić się w przekonaniu, że chcę pracować z małymi zwierzętami. I tak też się stało. Nie dla mnie, niskiej, drobnej i pozbawionej koordynacji ruchowej, szarpanie się z wielkimi końmi, podczas którego modliłam się tylko, by nie zostać trafiona kopytem. Jednak nie byłabym sobą, gdybym nie miała jakiegoś pecha - złamany palec prawej stopy świadczy o tym najlepiej. Z drugiej strony, tak naprawdę nie widzieliśmy żadnych weterynaryjnych zabiegów oprócz sprawdzania źrebności klaczy, a mnie sprawy hodowlane średnio interesują. Kręci mnie ta czysta weterynaria - badania, stawianie diagnozy, leczenie.
Tak czy inaczej nie żałuję, że tam pojechałam. Teraz wiem o koniach cokolwiek, umiem je wyczyścić, osiodłać, a nawet wdrapać się na grzbiet i przejechać kawałek stępem (pod warunkiem, że nie trafi mi się koń z oślim uporem, który nie będzie ostentacyjnie mnie ignorował). Może kiedyś uda mi się pomóc jakiemuś z nich, kto wie... Pasji i wielkiej miłości raczej z tego nie będzie, ale ja nigdy nie mówię nigdy.

O ile mnie słuch nie myli, jest już pierwsza lista przyjętych na lubelską wetę. Może ktoś z czytelników mojego małego bloga znalazł na niej swoje nazwisko? :)

3 komentarze:

  1. Odwazni byliscie wybierajac sobie taka mala dziure gdzies hen daleko, bedziecie mieli co wspominac po studiach. :) Mieliscie jakas liste dostepnych placowek czy sami wynalezliscie sobie ta stajnie? Konie super sprawa, moglabym takie praktyki odbywac. <3 Sama mam trzy, ale niestety brak na nie czasu. Piekne zdjecie, pewnie masz takich wiele.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mieliśmy listę placówek, ale była ona opracowana na podstawie wyborów studentów z poprzednich lat, więc uczelnia do tego ręki nie przykładała :)
      Bez wątpienia będzie co wspominać.

      Usuń
  2. życzę miłych wakacji :D

    http://study4u.eu

    OdpowiedzUsuń