sobota, 5 lipca 2014

Wolontariat dzień 1

Jaszczurce jednak się udało. W sobotę przed dziewiątą stawiła się w lecznicy, targana wątpliwościami w stylu "jak wcześnie wypada przyjść do pracy, gdy się tak naprawdę nie pracuje?". Pierwszy dzień upłynął w zasadzie tylko na patrzeniu i idę o zakład, że tak samo będą wyglądać kolejne dni. Stałam jak cień w kącie, wychylając się tylko, żeby a) popatrzeć bliżej na badanie b) posprzątać. Umiejętności praktyczne, które zyskałam: dezynfekcja stołu. Ogólnie wyrzucałam strzykawki, opatrunki, myłam stół albo i podłogę, zamiatałam futro, podawałam co potrzebne (ale nic z lekarstw). Marzy mi się, żeby kiedyś pozwolili mi nabrać jakiegoś leku do strzykawki albo kazali ogolić łapę do pobrania krwi. Jak to takie drobne rzeczy mogą być dla młodego studenta milowym krokiem... Szkoda, że lekarze nie zdają sobie z tego sprawy. Może kiedyś ich nieśmiało uświadomię...? Przez sześć godzin trafiło się tylko dziesięć minut przerwy, kiedy nie było pacjentów. Naturalnie mogłam sobie pójść odsapnąć kiedy chciałam, bo nikt mnie tam nie trzymał, ale nie chciałam, to mijałoby się z celem. Chociaż nogi wchodziły w du... duszę.

Może po godzinie od przyjścia byłam świadkiem eutanazji kota. Zanim jeszcze poszłam na studia bałam się tego momentu, ale... nie było tak źle. Nie zaczęłam płakać, nie dostałam żadnego rozstroju emocjonalnego, nic z tych rzeczy. Cieszę się też, że nikt nie potraktował mnie jak dziecko i nie kazał wyjść z gabinetu. Tylko zrobiło mi się bardzo szkoda właścicielki, nawet chwilę z nią porozmawiałam, bo... Cóż. Widać było, że tego potrzebuje. A lekarka i technik skupione były bardziej na pracy (koszty zastrzyku, koszty kremacji, to wyjdzie tyle i tyle), czego - rzecz jasna - nie można mieć im za złe.

Najbardziej krwawo w gabinecie zrobiło się dzisiaj za sprawą... właścicieli. Chociaż nie, nie do końca. Sprawcą wszystkiego były pazury, które odcisnęły swój ślad na ciele właściciela. Najpierw była psina, bardzo łagodna, która zaczęła się miotać przy badaniu i - nie bardzo wiedząc, w czyją rękę celuje - podrapała swojego pana tak celnie, że rozorała mu całe przedramię. Krew płynęła tak szybko i w takiej ilości, że biedny pan nie nadążał z tamowaniem. Wszyscy odwrócili uwagę od psa i zajęli się opatrywaniem mężczyzny, bo on zdecydowanie bardziej potrzebował pomocy niż jego pies. Dla odmiany drugim zbrodniarzem był kot, który tak wbił pazury w swojego pana, że jeden z nich zostawił w jego ciele na wieczną pamiątkę. Cóż za siła musiała drzemać w tym kocie!

Poza tym było kilku pacjentów na zasadzie "mój piesek jest osowiały". I co tu właściwie robić, gdy nic na chorobę nie wskazuje, a klient upiera się, że stworzenie jest niemrawe? Podziwiam ogarnięcie lekarzy, którzy umieją coś wymyślić. Absolutnie nie chodzi mi o to, by objawy ignorować, w końcu to właściciel zna pupila najlepiej... A ja sama w środku niedzieli leciałam kiedyś z psem na złamanie karku do lecznicy, bo uznałam, że może mieć babeszjozę. A objawy były tylko takie, że nie chciał jeść i się bawić. Na szczęście babeszjozy nie było, za to była jakaś infekcja, na którą dostał antybiotyki i momentalnie odżył.

Hitem dnia była dla mnie pani, która przyszła z ratlerkiem na przycięcie pazurków. Pani doktor przyjęła pieska, zabrała się za obcinanie...
- Ale to nie tak.
Klientka. Lekarka patrzy zdziwiona.
- To nie tak. Tu był taki pan doktor, on przycinał inaczej. Tak jak powinno być. Nie mogła by pani zawołać jakiegoś lekarza?
Ja stłumiłam śmiech i uśmiech, pani doktor nie. Wyjaśniła, bardzo uprzejmie, że ona właśnie jest lekarzem. Klientka odetchnęła z ulgą.
- O, to dobrze. Bo zrobili teraz studium weterynaryjne, po co to komu - ja nie wiem - i kręcą się tu tacy po studium, pazury źle obetną, szkoda gadać.
Patrzyła przy tym uważnie na mnie, bo akurat trzymałam drugą łapę ratlerka, żeby jeden z za długich pazurów nie znalazł się w oku pani doktor. Sama nie wiem, jak klientka zareagowałaby na informację, że nie jestem nawet po studium, a dopiero na początku studiów. Pewnie w ogóle nie pozwoliłaby mi się zbliżyć do psa.
Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" już za tydzień.

1 komentarz:

  1. Jaszczurko, ach Jaszczurko, potrzeba czasu :)
    Muszą Cię poznać, wyczuć :)

    OdpowiedzUsuń