sobota, 26 lipca 2014

Wolontariat dzień 4

Dzień zaczął się jak zwykle - od sprawdzenia pogody. Z jaszczurkowych obserwacji wynika, że im jest goręcej, tym mniejszy ruch w lecznicy. Ranek był wprawdzie obiecujący, ale później upał rozszalał się na dobre - i moja teoria się sprawdziła.

Trafiłam na panią doktor z dnia drugiego. Teraz trochę prywaty - lubię ją :) Zapytałam się o tego szczeniaka ze złamanym kręgosłupem, którym zajmowałam się dwa tygodnie temu. Okazało się, że już później właściciele nie zjawili się z nim w lecznicy, chociaż byli umówieni. Ciekawe byłyśmy, czy pies jeszcze żyje, więc pani doktor zadzwoniła na podany numer kontaktowy. Szczeniak na całe szczęście żyje, ale leki skończyły mu się jakiś czas temu, a właściciele nic z tym nie robią. Co więcej - wyjechali i pies został u ich rodziców, którzy - zapewne po części z racji wieku i obowiązków - nie bardzo mogą się nim zajmować. Zirytowało mnie to mocno. Najpierw młodzi ludzie przywożą psa, chcą leczyć, a potem (gdy okazuje się, że szczeniak nadal leży i trzeba się nim cały czas zajmować) podrzucają go rodzicom, nie przyjeżdżają z nim na kontrole, nie interesują się lekami... Jak można być tak bezmyślnym i nieodpowiedzialnym? Na szczęście pani doktor powiedziała kobiecie, że jeśli psa nie chcą, niech przywiozą go do lecznicy, ona go wykuruje, a potem znajdziemy mu dom. Bardzo się cieszę, że to zaproponowała. Na pewno znajdzie się ktoś zainteresowany młodym labradorem. Sama bym go wzięła, gdyby tylko mój osobisty pies nie był zazdrosnym królewiczem.

Poza tym okazało się, że w lecznicy jest teraz dziewczyna na stażu klinicznym po piątym roku, która studiuje w Lublinie. Jest naprawdę bardzo sympatyczna (miła odmiana po zetknięciu z koleżankami z technikum), odpowiadała na moje nudne pytania dotyczące studiów i była nieocenioną pomocą, gdy nie wiedziałam, co robić. A dzisiaj byłam jakaś wyjątkowo zakręcona, wszystko leciało mi z rąk, a mózg działał bardzo opornie.

Dzisiaj dzień był wyjątkowo leniwy i nie trafił się żaden interesujący pacjent. Ogólnie zjawiło się mało zwierzaków i dlatego głównie ogarniałyśmy psy i koty w szpitalu, a tam zdecydowanie było co robić. Wygryzione wenflony, podkłady do zmienienia, podłoga do mycia, miski do napełnienia, futro do wygłaskania :) Najbardziej rozbawił mnie kot ze złamaną kością udową. Gdy tylko wybudził się z narkozy, trzeba było przenieść go do innej klatki, bo poprzednia cała była zasikana, a kot robił niesamowity raban. Zajęłam się tym, bo nie wymagało specjalnej wiedzy medycznej... Ale jakie było moje zdziwienie, gdy po chwili kocio z wielkim gipsem zjawił się w drugiej sali, gdzie akurat byłam. Nie wiem jakim cudem, ale sam otworzył sobie klatkę. Trzeba było zamknąć go na kłódkę. Nie minęły dwie minuty, zerkam do kota - podkład i koc zwinięte w kącie, mruczek staje na głowie. WTF? M. wstawia mu do klatki kuwetę. Szczęście niewysłowione, kocio w kuwecie. Po może minucie znowu do niego zerkam - kot leży pod kuwetą i miauczy żałośnie. Jakim cudem, pytam się?! Zwierzaki nigdy nie przestaną mnie zadziwiać.

Następny odcinek serialu "Jaszczurka i zwierzolecznictwo" za dwa tygodnie. Jadę badać zachowania stadne w Kostrzynie nad Odrą :) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz