Jak wiadomo (albo i nie) największą dumą studenta weterynarii jest możliwość wolontariatu w lecznicy, klinice lub gabinecie weterynaryjnym. Moi znajomi zajmowali się tym już na pierwszym semestrze studiów, a niektórzy nawet w liceum. Ja chciałam poczekać z tym do wakacji, jako że miałam upatrzoną bardzo dobrą lecznicę w swoim rodzinnym mieście i od zawsze marzyło mi się, żeby tam pracować. Pierwsze podejście miałam jakoś w maju. Dowiedziałam się wtedy, że oni czegoś takiego nie praktykują, że mają już komplet pracowników, ale żeby zapytać bliżej wakacji. W międzyczasie obskoczyłam mniejsze gabinety, licząc, że może tam ktoś zechce mnie bez problemów, jednak wszyscy odsyłali mnie do tej lecznicy. Bo największa, największy ruch, największe szanse na nauczenie się czegoś... Ogólnie wszystko "naj". Tłumaczyłam, że tam zbyt chętni nie są, żebym kręciła im się pod nogami. Zawsze reakcją było zdziwienie.
Dziś miałam drugie podejście. Szef nie miał dla mnie czasu, więc dwadzieścia minut stałam na korytarzu, mijana przez innych pracowników. Moje zazdrosne spojrzenia na ich uniformy, plakietki i nitrylowe rękawiczki powinny wręcz palić. Ostatecznie szef się zlitował i zatrzymał się przy mnie w pół kroku, prosząc żeby było szybko. Było szybko! Oczywiście mnie nie pamiętał. Usłyszałam to, co wcześniej - że czegoś takiego nie robią, nie bardzo jest miejsce i tak dalej. Powiedziałam, że może któryś technik odejdzie na urlop. Nawet tydzień pracy by mnie satysfakcjonował. A jeśli boją się, że będę przeszkadzać, to mogę przychodzić w niedziele, kiedy jest mniejszy ruch. Cokolwiek! Szef kręcił głową, patrzył w ścianę i kazał mi przyjść pierwszego lipca. A on się w tym czasie zastanowił. Nie chciałam mówić, że już raz coś takiego słyszałam. Jednak teraz dostałam konkretną datę, zawsze to coś. Więc teraz skreślam dni do pierwszego lipca i zaciskam kciuki, żebym właśnie w ten dzień musiała kupować sobie błyskawicznie uniform medyczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz